Kolejnym przystankiem na mojej biegowej mapie jest Białystok. Do tej pory jakoś nigdy nie miałem okazji być w tym mieście. Niewiele brakowało, aby do tego doszło w zeszłym roku. W drodze po Koronę Półmaratonów jako ostatni brakujący element bardzo poważnie brałem pod uwagę uczestnictwo w białostockim biegu. Ostatecznie ze wzgledu na nie do końca dogodny termin, który kolidował mi ze startem w warszawskim Ekidenie zdecydowałem się w zamian wybrać organizowany miesiąc później Wrocław. Tym razem jednak już nic nie stawało na przeszkodzie, by w końcu odwiedzić także stolicę Podlasia i pobiec w 10-tej jubileuszowej edycji imprezy, która jest największym biegiem ulicznym wschodniej Polski i jednym z największych wydarzeń sportowych tego regionu.
Start o godzinie 10, a także możliwość odebrania pakietu w dniu biegu sprawiała, że do Białegostoku można było się wybrać dopiero w niedzielę wcześnie rano. Chcąc jednak zobaczyć i poznać bliżej to piękne miasto postanowiłem pojechać tam wcześniej – już w sobotę. Lubię klimaty tego regionu i mam do Podlasia wiele sentymentu. W poprzednich latach przy okazji biegu w Platerowie często zdarzało mi się zabierać ze sobą rower i przed biegiem przemierzać przepiękne podlaskie okolice, do których mam niewątpliwie pewną słabość. Może dlatego nawet sama podróż i możliwość podziwiania tutejszych krajobrazów z perspektywy okna pociągu dostarczyła mi wielu wrażeń. Nie byłem zresztą jedynym, którego ujmują podlaskie krajobrazy. Pociąg pełen był bowiem rowerzystów, którzy wykorzystując piękny majowy weekend postanowili spędzić go przemierzając Podlasie na dwóch kółkach. Dużo zieleni, gęste lasy, czy też urokliwe mokradła, które mijałem po drodze to na pewno coś, co na kimś, kto potrafi docenić piękno natury na pewno zrobi wrażenie.
Zgodnie z założeniem na miejscu byłem już wczesnym sobotnim popołudniem i swoje pierwsze kroki skierowałem od razu do centrum, gdzie zaplanowałem sobie odwiedzić kilka interesujących mnie miejsc. Najbardziej zależało mi na tym, by zobaczyć chyba największą białostocką atrakcję, czyli Pałac Branickich wraz z przylegającym do niego ogrodem. Muszę przyznać, że cały zespół pałacowy, którego początki sięgaja XVI wieku jest po prostu przepiękny. Wybudowana w stylu gotycko-renesansowym jedna z najlepiej zachowanych rezydencji magnackich epoki saskiej określana jest mianem “Wersalu Podlasia”, czy też “Polskim Wersalem”. Pewnie nie ma w tym określeniu zbytniej przesady, bo wraz z piękną bramą, cudownym wielobarwnym od zdobiących go kwiatów i licznymi rzeźbami ogrodem jest po prostu bajkowy.
Podążając dalej minąłem Muzeum Wojska, potem tutejszą Katedrę, aż w końcu dotarłem do Ratusza. Ponieważ PKO Białystok Półmaraton to tak naprawdę nie tylko bieg na tym dystansie, ale trwający cały weekend festiwal biegowy, to już od sobotniego poranka biegacze opanowali centrum miasta. Akurat odbywały się biegi dziecięce. Spędziłem tu trochę czasu, by w końcu skierować się w stronę Biblioteki Politechniki Białostockiej, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów. Byłem tam zresztą umówiony z pochodzącymi z Żyradowa Pawłem i Rafałem poznanymi ze dwa lata wcześniej przy okazji Parkrunu Skórzec i była to tak naprawdę pierwsza okazja, by po tych dwóch latach spotkać się ponownie. Podążając swoją trasą zupełnie przypadkowo natrafiłem na cmentarz wojskowy. Na cmentarzu tym chowano poległych w latach 1919-20 w walkach z Armią Czerwoną, a z czasem także szczątki innych żołnierzy z grobów znajdujących się w okolicach Białegostoku oraz zamordowanych w latach 1939-56 ofiar dwóch totalitaryzmów (zbrodni niemieckich i zbrodni komunistycznych) odnalezione na terenie Aresztu Śledczego w Białymstoku. Tego typu miejsca zawsze przyciagąją moją uwagę. Zatrzymałem się więc tam na chwilę.
Niedługo potem byłem już przy Bibliotece, gdzie spotkałem tak, jak się umawialiśmy najpierw Pawła i Rafała, a chwilę potem już zupełnie niespodziewanie kolegów i koleżanki z Grupy Biegowej Skórzec Biega oraz Yulo Run Team Siedlce. Po odebraniu pakietu miałem już tylko jeden punkt do odwiedzenia, a mianowicie stadion piłkarski Jagiellonii. Choć piłka nożna nie zajmuje już w moim życiu tak ważnego miejsca, jak kiedyś to jednak sentyment do dawnej pasji ciągle pozostał i jak tylko mogę to staram się odwiedzać także miejsca związane z futbolem. Więcej planów na ten dzień już nie miałem. Pozostało jedynie dotarcie do Akademika, gdzie czekał na mnie zarezerowany nocleg, a potem odpoczynek i ładowanie akumulatorów przed biegiem. Zajadając się pokaźną porcją ulubionego makaronu w akademickiej kuchni poznałem Kamila, który na bieg przyjechał z Puław. Czas minął nam na miłej rozmowie, a jak się później okazało nasze drogi skrzyżowały się potem jeszcze dwa razy. Raz tuż przed startem, a drugi raz, gdy po ukończeniu swojego biegu dopingował mnie na ostatnich kilkuset metrach tuż przed metą.
Wyjeżdzając na różnego rodzaju biegi zazwyczaj nocuję w wieloosobowych pokojach niskobudżetowych hosteli. Korzystając z opcji zapewnionej przez organizatora taniego noclegu w akademiku tym razem cały pokój miałem jedynie dla siebie, Jak się jednak okazało nie było to gwarancją dobrego snu. Zasnąłem stosunkowo szybko, ale w nocy budziłem się kilka razy. Nie wiem co było przyczyną. Może po prostu położyłem się zbyt wcześnie. W każdym razie ostatecznie wstałem jeszcze przed ustawionym w telefonie budzikiem. Czułem się chyba też trochę odwodniony. Całą sobotę spedziłem w podróży i na zwiedzaniu, a dzień był dość ciepły i słoneczny. W dniu biegu pogoda dawała sie we znaki chyba jeszcze bardziej. Już od 8 rano, jak tylko opuściłem Akademik czułem, że to będzie naprawdę gorący dzień.
Idąc na start po drodze miałem okazję zobaczyć kilka fajnych murali. Generalnie Białystok z nich słynie. W całym mieście znajduje się około 30 pięknych, wielkoformatowych malowideł ściennych zdobiących przestrzenie tego miasta. Chyba najbardziej znany z nich to “Dziewczynka z konewką”. Niebawem byłem już w dobrze znanym parku przy Pałacu Branickich, gdzie byłem umówiony z kolegą Łukaszem, również znanym mi ze skórzeckich Parkrun’ów, który z Siedlec na bieg do Białegostoku przyjeżdzał bezposrednio z domu w dniu startu i poprosił mnie o odbiór w Jego imieniu pakietu, co niniejszym uczyniłem. W zasadzie od tego momentu z wyjątkiem samego biegu towarzyszyliśmy sobie już cały czas, aż do powrotu do domu. Choć startowaliśmy w zupełnie innych strefach startowych to jak się okazało nawet na metę wbiegliśmy niemalże w tym samym momencie.
Start biegu zlokalizowany był tuż przy bramie Pałacu Branickich. Biorąc pod uwagę przypadającą właśnie 80-tą rocznicę wybuchu Powstania w getcie białostockim organizatorzy część trasy wytyczyli po ulicach, które znajdowały się na ówczesnych terenach getta. Ciekawostką był też fakt, że zgodnie z zapowiedzią, aż 7 kilometrów biegu miało prowadzić przez tereny zielone. Fajnie. Profilu trasy specjalnie nie sprawdzałem, ale wydawało się, że będzie raczej płaska. Już po biegu okazało się, że aż tak całkiem płasko to wcale nie było. Nie były to też łatwe warunki pogodowe. Im było bliżej do rozpoczęcia rywalizacji, tym stawało się coraz cieplej. Coraz więcej też spotykało się znajomych twarzy. Niewątpliwie przemiłym akcentem było spotkanie i krótka pogawędka z naszą wspaniałą biegaczką średniodystansową, medalistką Mistrzostw Europy, olimpijką z Rio – Joanną Jóźwik, która jako ambasadorka projektu Biegam, bo Lubię na zaproszenie organizatorów pojawiła się na starcie imprezy i przeprowadzała wspólną rozgrzewkę. W końcu jednak nadszedł moment, gdy trzeba było skupić się już na tym, co najważniejsze, czyli na biegu.
Specjalnych planów co do wyniku nie miałem. Nie jestem w takiej formie, jak w zeszłym roku. Nie trenuję tak ciężko jak wówczas, straciłem trochę pewność siebie, skłonność do ryzyka i nie wiem tak naprawdę na co aktualnie mnie stać. W zasadzie to powinienem powiedzieć, że czuję, że w porównaniu do zeszłego sezonu to w tej chwili stać mnie na niewiele. Po tak udanym poprzednim roku, który był zdecydowanie najlepszym sezonem biegowym w moim życiu, gdy biłem swoje rekordy za rekordem w tym roku nie czuję już jakiejś takiej determinacji, by nadal szarpać się z urywaniem kolejnych minut i staram się raczej cieszyć bieganiem. Nie trenuje tak ciężko. Dlatego też uznałem, że pobiegnę sobie w miarę spokojnie na czas 1:50. W tym, że to słuszna decyzja utwierdzała mnie przede wszystkim pogoda. Od momentu rozgrzewki do momentu startu upłynęło prawie pół godziny i już samo tak długie stanie w słońcu w strefie startowej dawało się mocno we znaki. Nie pomagało nawet polewanie głowy wodą. Było więc dla mnie jasne, że to będzie trudny bieg.
Pierwsze pięć kilometrów pobiegłem bardzo ostrożnie. Założyłem sobie, że zacznę stosunkowo wolno, by potem w zależności od samopoczucia przyspieszyć. Wówczas wydawało mi się, że mimo wszystko biegnę w tempie bardzo zbliżonym do tego, które pozwoli mi ostatecznie i tak osiagnąć zamierzony rezultat. Już do biegu analizując wyniki zrozumiałem, że poniosłem tu dość duże, większe niż zakładałem straty, bo po 5km prognozowany czas na mecie mialem na poziomie 1:51:08. Biegło mi się w miarę dobrze i mniej więcej koło 8 kilometra postanowiłem trochę przyspieszyć. Trwało to mniej więcej do połowy dystansu. Po 10 kilometrach prognozowany czas według wyników miałem 1:50:47, czyli znaczną część strat z początku biegu dość szybko odrobiłem. Potem zaczął się jednak dość stromy i długi podbieg. Wróciłem ze swoim tempem, do tego co było na początku i w zasadzie tak z tym zostałem. Prognozowany czas na mecie po pokonaniu 15 kilomerów miałem znowu dużo słabszy – 1:51:29, choć wówczas nie zdawałem sobie z tego jeszcze w ogóle sprawy. Największe straty poniosłem na 13 i 14 kilometrze, które zdecydowanie odstawały od reszty. Podobnie było później na kilometrze 18. Ten odcinek to był to chyba generalnie najtrudniejszy moment biegu dla wielu, gdyż po drodze mijałem kilka osób, które potrzebowały pomocy medycznej. Ja czułem się natomiast nadal całkiem dobrze. Zacząłem sobie w końcu powoli kalkulować w głowie i zrozumiałem, że chcąc złamać, tak jak sobie założyłem 1:50 muszę zdecydowanie przyspieszyć. Na efekty nie trzeba było długo czekać. 19 kilometr był zdecydowanie najszybszy ze wszystkich. Po 20 kilometrach prognozowany wynik to 1:50:47. Na ostatnim kilometrze musiałbym urwać 47 sekund. Podjąłem próbę, ale już wkrótce wiedziałem, że jest to już chyba nierealne, a przynajmniej nie mam w sobie na tyle determinacji, by o to za wszelką cenę walczyć. Do mety dobiegłem ostatecznie z czasem 1:50:26. Trochę mimo wszystko zmęczony, ale raczej zadowolony. W zasadzie już w drodze powrotnej czytając w mediach społecznościowych relacje i wrażenia startujących w tym biegu licznych znajomych zdałem sobie sprawę, jak trudny to był półmaraton. Z pojedynczymi wyjątkami w zasadzie każdy, kto startował w tym biegu ze znanych mi osób pobiegł poniżej (czasem zdecydowanie) tego, czego oczekiwał. Wiele osób kompletnie nie wytrzymywało założonego przez siebie tempa, co pokazuje jak ciężkie to były warunki. Tymbardziej cieszy, że ja choć też mi trochę zabrakło do założonego celu, to jednak w zasadzie przebiegłem ten półmaraton ze sporym zapasem i być może to asekuracyjny start okazał się być receptą na to by ukoczyć ten bieg w zdrowiu i względnie dobrej formie bez większego kryzysu, a mimo wszystko z przyzwoitym wynikiem.
Choć poza posiłkiem i chwilą relaksu w Strefie Finishera na biegaczy popołudniem czekała jeszcze impreza integracyjna to jednak trzeba było powoli wracać do domu. Z Podlasia zabieram do niego bardzo miłe wspomnienia. To był naprawdę udany weekend. Białystok zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie. Fajne miasto, dużo zieleni, mili ludzie, wspaniała pogoda. Sama impreza została zorganizowana także na jak najwyższym poziomie. Do tego wszystkiego miło było spotkać tak wiele znajomych twarzy. Myślę, że będę chciał tu kiedyś wrócić. Może już za rok? Kto wie. Do domu zabrałem jeszcze jedno postanowienie. Od kilku już ładnych lat chodzi mi po głowie to, by w końcu zabrać ze sobą rower i odwiedzić na dwóch kółkach Puszczę Białowieską. Mam nadzieję, że w tym roku latem ten plan uda się wreszcie zrealizować.