To było moje trzecie podejście do Półmaratonu Zbuckiego. W pierwszej edycji zorganizowanej w 2022 roku nie mogłem wystartować ze względu na wyjazd na inny półmaraton zagraniczny w Skopje. Rok temu plany pokrzyżowała mi ważna uroczystość rodzinna. W tym roku już nic nie stanęło na przeszkodzie i mogłem w końcu pobiec w biegu, którego trasa wiedzie miejscowościami wchodzącymi w skład Gminy Zbuczyn. Nie ukrywam, że ucieszył mnie ten fakt, że w końcu mogłem wystartować w tym biegu, gdyż z tą okolicą jestem w dużym stopniu związany. Mój tata pochodzi z tej gminy, mam w tej okolicy dużo rodziny, a ponadto wiąże się z nią także niemalże całe zawodowe życie mojej mamy.
Obawiałem się trochę warunków atmosferycznych. Końcówka czerwca to czas gdy zaczyna się lato i wakacje. Pogoda nie do końca sprzyja bieganiu, zwłaszcza takich dystansów. Burze i deszcze w poprzedzającym dniu dawały nadzieję, że w dniu zawodów będzie chłodniej. Choć faktycznie słońce aż tak bardzo nie dokuczało to jednak miejscami dało się odczuć wysoką temperaturę, a także przeszkadzający trochę wiatr. Specjalnych planów na wynik w tym biegu nie miałem. Traktowałem go bardziej w kategoriach zaliczenia kolejnego już pięćdziesiątego pierwszego półmaratonu. Jedyne co sobie założyłem to to, że nawet mimo nie do końca sprzyjającej pogody na pewno chciałbym pobiec poniżej dwóch godzin. Zacząłem jednak wyjątkowo szybko. Biorąc pod uwagę moje aktualne możliwości i formę to zdecydowanie za szybko. Starałem się zwolnić czując, że takie tempo może się mocno odbić w końcówce , ale udało mi się to skontrolować w zasadzie dopiero po piątym kilometrze. Od tego czasu moje tempo ustabilizowało się na poziomie kilku sekund powyżej pięciu minut na kilometr i tak starałem się je utrzymać na dalszej części dystansu. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony trasą. Generalnie moje oczekiwania nie były zbyt wielkie. Biorąc pod uwagę, że trasa miała wieść przez tutejsze pola, łąki i lasy nie spodziewałem się, że będzie szczególnie atrakcyjna. Ale przyroda tej okolicy o tej porze roku jest naprawdę piękna i bardzo przyjemnie biegło się po tych malowniczych bardzo zielonych terenach. Z każdym kilometrem słońce wędrowało coraz wyżej i było coraz cieplej, ale starałem się korzystać regularnie z dość gęsto ustawionych bufetów na trasie i na pewno to pomagało. Od czasu do czasu miałem pewien dylemat czy na zakrętach pobiec optymalnie po wewnętrznej czy też lepiej nadłożyć trochę metrów, ale biegnąc po zewnętrznej w cieniu drzew choć na moment schronić się przed słońcem. Mimo wszystko najczęściej wybierałem jednak pierwszy wariant. Stawka rozciągnęła się już na tyle, że w zasadzie trzeba było biec w pojedynkę i z dystansem radzić sobie samemu. Na 10 kilometrze dobiegliśmy do Dziewul. To z tą miejscowością niemalże całe swoje zawodowe życie związała moja mama, gdzie w tutejszej szkole pracowała jako nauczycielka. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa jak czasami w wakacje zabierała mnie ze sobą na dyżury do tutejszej szkoły. Niedługo potem niemalże dokładnie w połowie dystansu dotarliśmy do najtrudniejszego momentu tego biegu. Tutejszy podbieg dał mi się trochę we znaki zwłaszcza, że towarzyszył mu boczny wiatr. Moje tempo tutaj niewątpliwie spadło. Kilka kilometrów dalej w miejscowości Rówce dobiegliśmy do nawrotki. Była więc okazja mijając się nawzajem wymienić pozdrowienia z tymi kolegami, którzy byli daleko z przodu, jak również daleko z tylu. Na piętnastym kilometrze dobiegliśmy do Borków Kosów. Przywitała nas tu wyjątkowo bogata powitalna brama ustawiona przez tutejszych mieszkańców. Z tą miejscowością także związana jest moja mama. W ostatnich latach swojej kariery zawodowej uczyła także tutaj.
Gdy dobiegliśmy do 16 kilometra zacząłem sobie szybko kalkulować na jaki czas mniej więcej biegnę. Wyszło mi, że jest szansa złamać godzinę i 50 minut. Postanowiłem więc o to zawalczyć. Na szczęście jakiś delikatny kryzys, który towarzyszył mi chwile wcześniej minął i czułem, że od pewnego momentu miałem jakby więcej sił. Gdy dobiegłem do 18 kilometra przekalkulowałem sobie, że aby udało się złamać 1:50 to musiałbym każdy pozostający do mety kilometr pobiec mniej więcej po pięć minut i dwadzieścia sekund. Biorąc pod uwagę, że poprzednie pokonałem po około 10 sekund szybciej wiedziałem już, że jeśli nagle na trasie nie pojawi się jakiś duży podbieg na którym mogę stracić to powinno się udać. Poza jednym wzniesieniem żaden straszny odcinek na biegaczy już nie czekał, tak samo zresztą jak nie dopadł mnie już żaden inny kryzys i na metę wbiegłem z czasem 1:48:54. Niewątpliwie cieszy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę warunki.
Fajnie, że udało się w końcu pobiec w Zbuczynie i okolicach. Poza satysfakcjonującym wynikiem sportowym była to okazja zobaczyć wielu biegowych znajomych i miło spędzić czas. Była też możliwość spotkać się z Panią Patrycją Bereznowską. To prawdziwa legenda nie tylko polskich ale i światowych biegów ultra. Od blisko dekady zdobywa medale mistrzostw świata, czy Europy w biegu dwudziestoczterogodzinnym, zarówno indywidualnie jak i drużynowo. Dwa razy biła na tym dystansie nieoficjalny rekord świata. W 2017 roku w Łodzi podczas mistrzostw Polski uzyskała wynik 256 246 metrów. Poprawiła go kilka miesięcy później w Belfaście podczas mistrzostw świata, gdzie przebiegła dystans 259 991 metrów. W tym samym roku wygrała jeden z najbardziej znanych ultramaratonów na świecie – Spartathlon, ustanawiając przy tym rekord trasy. W 2019 była najlepsza kobietą w jednym z najtrudniejszych biegów na świecie Badwater w Dolinie Śmierci. Szybszy od Niej był tylko jeden mężczyzna. Aktualnie Pani Patrycja toczy walkę ze zdiagnozowanym rakiem piersi. Trzymam kciuki, aby i w tej walce okazała się nie do pokonania.
Szczerze mówiąc wydawało mi się, że trudności, które napotkałem szykując się na półmaraton w Egipcie to był jedynie incydent i szybko wrócę do rutyny i właściwą ścieżkę. Nie przypuszczałem, że będzie to tak naprawdę preludium do tego co spotka mnie na mojej drodze podczas planowania kolejnego wyjazdu poza Europę. W końcu postanowiłem się bardziej otworzyć na świat. Jeśli zamierzałem naprawdę zrealizować swój cel, to to był już ten moment, by zacząć przynajmniej raz w roku planować wyprawy na pozostałe kontynenty. Idealną okazją wydawał się fakt, że zbliżał się już powoli mój jubileuszowy pięćdziesiąty półmaraton. Postanowiłem więc na tę okoliczność poszukać czegoś wyjątkowego. Wybór padł na Amerykę Południową i Rio de Janeiro w Brazylii, a przy okazji kilka dni spędzonych w Limie, stolicy Peru. Stwierdziłem, że jak już lecę kilkanaście tysięcy kilometrów to warto zaliczyć co najmniej dwa kraje, a Peru wydawało mi się interesującym uzupełnieniem tej podróży ze względu na ciekawą historię związaną choćby z cywilizacją Inków. Dodatkowo taki wybór sprawiał, że tak naprawdę wyjazd stawał się wyprawą przez całą Amerykę, gdyż oba miasta położone są na dwóch różnych skrajnych wybrzeżach dwóch różnych oceanów – Atlantyku i Pacyfiku.
Bieg miał się odbyć w czerwcu. Jeszcze jesienią 2023 kupiłem bilety lotnicze, zarezerwowałem hostel i czekałem na rozpoczęcie rejestracji na bieg. Gdy przyszedł Nowy Rok wróciłem do tematu i ku mojemu przerażeniu okazało się, że zainteresowanie było tak duże, że zapisy się już w zasadzie zakończyły. Pół roku przed biegiem! Zdębiałem. Nie wiedziałem co robić. Zainwestowałem w ten wyjazd już naprawdę sporo pieniędzy bez możliwości odzyskania tych środków, a jechać po prostu na wycieczkę nie chciałem. Postanowiłem skontaktować się z organizatorami nieoficjalnie i zapytać czy nie mają jakiegoś jednego dodatkowego wolnego pakietu. Najpierw mailem, potem na Facebooku, aż w końcu na Instagramie. Niestety moje wiadomości długo pozostawały bez jakiejkolwiek odpowiedzi. Nie miałem już jednak nic do stracenia. Byłem więc trochę natrętny i od czasu do czasu pisałem dalej. Przez kilka tygodni nadal nie było jednak żadnego odzewu. Gdy już powoli oswajałem się ze świadomością, że nic z tego nie będzie w końcu ku mojej radości dostałem odpowiedz! Odpisano mi, że mogę dostać pakiet z jakiejś specjalnej puli dla zagranicznych gości. Nie wiem czy zadecydowała moja namolność, czy też argument umieszczenia relacji z wyjazdu na moim blogu. Nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Była to dla mnie wspaniała wiadomość i mogłem z większym spokojem oczekiwać tego wyjazdu wiedząc już, że mam pakiet i będę miał możliwość pobiec w cudownym Rio.
Niestety, choć pierwszą największą przeszkodę miałem już za sobą wkrótce pojawiły się kolejne. Gdy do wyjazdu pozostawały dwa miesiące zacząłem przygotowywać plan pobytu. Jednym z obowiązkowych punktów miała być wycieczka na legendarny stadion piłkarski Maracana. Chcąc uniknąć czekania w kolejce na miejscu postanowiłem kupić bilet przez Internet na stronie. Następnego dnia ku mojemu przerażeniu poza planowanym zakupem na liście transakcji odnalazłem sześć kolejnych niezwiązanych z biletem. Każda na 99.99$. W sumie na prawie 2500 PLN. Przerażony zdębiałem. Szybki kontakt z bankiem, blokada karty, na infolinii doradzono mi też zgłoszenie reklamacji. W międzyczasie zacząłem szukać w Internecie informacji o firmie, na rzecz której dokonano transakcji. Okazało się, że to jakiś portal z grami on-line, który zresztą jest tak często wykorzystywany jako narzędzie oszustwa, że ma na swojej stronie specjalną zakładkę, w której opisana jest procedura jak można zgłaszać incydenty takie, jak mój i liczyć na zwrot tych środków. Poczułem małą ulgę. Oczywiście zgłosiłem swój przypadek i pozostało czekać. W sumie przez tych kilka dni byłem w miarę spokojny, bo przecież wiedziałem, że to nie moja wina, bo bilet kupowałem na oficjalnej stronie i nie klikałem w żadne podejrzane linki, nie zrobiłem niczego głupiego, co pozwalałoby mnie obciążyć odpowiedzialnością za skutki tego oszustwa, a przed wykonaniem tych transakcji z banku nie dostałem żadnych powiadomień do autoryzacji, choć powinienem. Wiadomo jednak, że dopóki nie uzyskam ostatecznej oficjalnej decyzji to wszystkie opcje są w grze, a co by nie powiedzieć były to całkiem spore pieniądze. Po kilku dniach moja reklamacja została uznana, a środki co do złotówki wróciły na moje konto. Uff… mogłem odetchnąć. Po raz drugi. Było to jednak kolejny dowód na to, że to nie będzie zwykły wyjazd i od samego początku do końca będę się musiał mieć na baczności i walczyć z pojawiającymi się po drodze przeciwnościami.
Miesiąc przed wyjazdem Andrzej – kolega z dzieciństwa, a którego teraz spotykam jedynie kilka razy w roku podczas przypadkowej rozmowy oznajmił mi, że śniło mu się ostatnio, że pojechałem biegać do Brazylii. Słysząc to uśmiechnąłem się, ale w głębi serca przeżyłem szok. Jak to możliwe? Przecież nie wiedział. Nie mógł wiedzieć. Do ostatniej chwili nie mówiłem nikomu, nawet najbliższym o tym wyjeździe i swoich planach. Nauczony doświadczeniami z Egiptu z zeszłego roku bałem się, że jest to tak duże i trudne dla mnie wyzwanie, że coś gdzieś może pójść nie tak i nie uda mi się doprowadzić tego do końca. Wolałem więc nie zapeszać i nikomu nie mówić.
Do wyjazdu pozostawało coraz mniej czasu. Powoli precyzowałem wszystkie szczegóły pobytu, namiętnie też studiowałem regulamin i informacje na stronie zawodów. Jeżdżąc po Europie wszystko było jasne, wszelkie szczegóły czy regulacje były podawane zawsze także po angielsku. Tym razem mimo międzynarodowego charakteru wydarzenia jedyną opcją był język portugalski. Czytałem regulamin wielokrotnie z translatorem z nadzieję, że niczego nie przeoczę, albo nieopatrznie nie zrozumiem. Docierało już do mnie powoli, że gdy będę na miejscu to pod tym względem wcale nie będzie lepiej i mogą być problemy, aby się normalnie dogadywać. Gdy do tego wszystkiego człowiek naczyta się o braku bezpieczeństwa, morderstwach, porwaniach, napadach z bronią w ręku nawet w autobusach i o jednym z największych na świecie współczynników przestępczości to nie powiem…. Trochę budziło to moje obawy. Mimo odwiedzonych już czterdziestu pięciu krajów czułem się trochę jak nowicjusz, który zamierza zrobić coś po raz pierwszy w życiu.
W końcu nadszedł moment, gdy tę przygodę być może życia należało rozpocząć. Chyba na żaden wyjazd nie czekałem z taką ekscytacją. Czasami bywało, że tak naprawdę dopiero tydzień przed wyjazdem docierało do mnie, że to już. W tym przypadku żyłem nim już od co najmniej miesiąca. Zwłaszcza, że tym razem nawet sama podroż wydawała się być ogromnym wyzwaniem. Bardzo wczesny wylot sprawił, że już na sam początek czekała mnie noc na warszawskim lotnisku. Potem pierwszy etap i dwie godziny lotu do Amsterdamu. Kolejnych kilka godzin czekania i następny dwunastogodzinny lot już bezpośrednio do Rio. W sumie około trzydzieści godzin turystycznej udręki. Ulgą w tym wszystkim nie był nawet fakt, że do Rio przyszło mi lecieć Boeingiem 777. Wyjątkowo imponująca maszyna. Choć latałem już w życiu pewnie ze sto razy to pierwszy raz przyszło mi podróżować takim kolosem, który w sumie może pomieścić nawet trzystu pasażerów. Mimo wielu udogodnień, kilku posiłków strasznie się dłużyły ostatnie godziny. Miałem wrażenie, że czas jakby się zatrzymał. W końcu jednak wylądowałem i mogłem poczuć ulgę. Uwzględniając pięciogodzinną różnicę czasu na miejscu miałem być przed dwudziestą. Międzynarodowe lotnisko na którym lądowałem zlokalizowane jest trzydzieści kilometrów od miasta. Nie chciałem ryzykować, że nie zdążę się zameldować w hostelu przed ewentualnym zamknięciem recepcji. Miałem więc zarezerwowany transport. Kierowca miał na mnie czekać w hali przylotów przez czterdzieści pięć minut. Delikatne opóźnienie, odbiór bagażu i kontrola paszportowa trochę mnie niepokoiły na szczęście wszystko poszło zaskakująco sprawnie i wkrótce byłem na miejscu.
Hostel miałem zlokalizowany dosłownie dwieście metrów od sławnej plaży Copacabana. Chyba każdy o niej słyszał. Ta plaża to jedna z wizytówek Rio de Janeiro. Słynie z białego piasku, malowniczych krajobrazów i fal, które przyciągają surferów. Daleko od centrum, bo prawie dziesięć kilometrów, za to stosunkowo blisko do startu półmaratonu, który miał być na kolejnej z tutejszych plaż – Leblon. Na szczęście tuż obok hostelu było metro, którego podczas pobytu w tym mieście planowałem namiętnie używać.
Pierwsza noc minęła bardzo szybko. Byłem strasznie zmęczony więc spałem jak zabity. Obudziłem się jednak już przed piątą rano. Nic dziwnego. W Polsce dochodziła właśnie 10:00, a ja nie przypominam już nawet sobie kiedy ostatni raz spałem do tej godziny. Obudził mnie padający za oknem deszcz. Niedobrze. Na szczęście prognozy na dalszą część dnia były bardziej optymistyczne. Niestety nie do końca się sprawdzą. Dużego deszczu nie będzie, ale delikatna mżawka od czasu do czasu będzie mi towarzyszyć przez większość dnia. Jakoś to zniosę.
Podstawowym zadaniem, które miałem zaplanowane na pierwszy dzień swojego pobytu był oczywiście odbiór pakietu. Biuro zawodów gdzie należało to zrobić było zlokalizowane blisko centrum w Aterro do Flamengo. To taka jachtowa przystań. Szybko i bezproblemowo udało mi się dojechać na miejsce. Myślałem, że skoro będę tam o dziewiątej rano zaraz po otwarciu to będą pustki. Tymczasem hala, w której było biuro zawodów już po prostu pękała w szwach. Podobnie było z miasteczkiem biegowym. Szczerze mówiąc kompletnie nie spodziewałem się że będzie przygotowane z aż tak ogromnym rozmachem. Gdy odebrałem już pakiet, zrobiłem kilka zdjęć i miałem już powoli opuszczać to miejsce spotkałem Anię. W zasadzie to Ona rozpoznała i zaczepiła mnie. Kilka dni przed wyjazdem na grupie Polacy w Brazylii wrzuciłem pytanie czy ktoś z lokalnej Polonii będzie biegł. Była jedyną osobą, która się odezwała i wymieniliśmy kilka wiadomości. Spodziewałem się, że może uda nam się spotkać następnego dnia na biegu, ale spotkanie już teraz to była dla mnie miła niespodzianka i spore zaskoczenie. Chwilkę porozmawialiśmy.
Chcąc wykorzystać resztę dnia i fakt, że byłem blisko centrum zaplanowałem ten czas tak, by od razu odwiedzić kilka ciekawych miejsc. Na początek dotarłem do jednej z kolonialnych dzielnic Rio znanej przede wszystkim z ciekawych graffiti – Lapa. Pierwszym moim celem w tej okolicy były mające około sto dwadzieścia pięć metrów wysokości najsłynniejsze schody w mieście. Ich nazwa pochodzi od nazwiska chilijskiego malarza, który to dzieło sztuki tworzył przez dwadzieścia trzy lata. Są pokryte ponad dwoma tysiącami płytek pochodzących z ponad sześćdziesięciu krajów świata. Początkowo Jorge Selaron zbierał pozostałości ceramiki z placów budowy i miejskich odpadów z ulic Rio. Z czasem jednak zaczął otrzymywać płytki w darze od odwiedzających go ludzi z całego świata. Trzysta z nich osobiście, ręcznie malował On sam. Swoje schody uważał za dzieło nieskończone, które miało zostać zamknięte wraz z jego śmiercią. Znaleziono go martwego na schodach w styczniu 2013 roku. Prawdopodobnie cierpiący na depresję artysta popełnił tu samobójstwo. Kolejnym moim przystankiem miał być Sambodrom. To oczywiście ogromna arena wybudowana specjalnie na pokazy z okazji karnawału, na której występują i przechodzą tancerze oraz przejeżdżają platformy. Wyczytałem przed wyjazdem, że jego imponujące trybuny mogą pomieścić, aż 90 000 osób. Na spektakularne imprezy tu organizowane, zjeżdżają widzowie ze wszystkich stron świata, którzy chcą na własne oczy zobaczyć niesamowite pełne barw i gorących rytmów pokazy najlepszych szkół Samby. Mimo prób niestety nie udało mi się go odnaleźć. Co ciekawe, gdy pytałem lokalnych ludzi o „Sambodrom” kompletnie nie wiedzieli co chodzi. Dziwne. Byłem nawet na dobrej drodze. Niestety zawróciłem kilkaset metrów przed celem. Dobra nauczka na przyszłość, aby za szybko się nie poddawać. Na szczęście i tak będę miał okazję go zobaczyć w kolejnych dniach. To kolejna lekcja…, że życie czasem sprawia niespodzianki i daje możliwości gdy się ich już kompletnie nie spodziewamy.
Niedługo potem byłem już przy katedrze Catedral Metropolitana do Rio de Janeiro. Mówi się, że to jeden z symboli miasta. Jest jedną z niewielu tak ekscentrycznych budowli sakralnych na świecie i ma kształt ogromnego stożka. Według władz kościelnych było to nawiązanie do dawnych świątyń Majów, choć miały one kształt piramid budowanych na planie kwadratu, a nie koła. W porównaniu chodziło o podkreślenie pewnej oryginalności budowli i być może zadośćuczynienie w symboliczny sposób wydarzeniom historycznym, które doprowadziły do upadku dawnych cywilizacji Ameryki Południowej, a za które odpowiedzialni byli chrześcijańscy konkwistadorzy. Szczerze mówiąc do mnie jakoś nie przemawia taka forma, no ale to nie mi ma się podobać. Na sam koniec tego dnia zostawiłem sobie budynek Teatru Miejskiego. Został on wybudowany na początku poprzedniego stulecia. Ciekawostką jest fakt, że jego wnętrze skrywa w sobie elementy o różnym pochodzeniu i posiada dzieła sztuki przywiezione z różnych zakątków świata. Na przykład witraże sprowadzono z Niemiec, marmury z Afryki, a żyrandole z Anglii. Postanowiłem zrobić sobie tu zdjęcie. Chłopak, który je wykonał na odchodne skitował to słowami, żebym uważał i nie dawał nikomu telefonu, bo to niebezpieczna okolica i mogę go stracić. No cóż.. mimo wszystko jestem zmuszony ryzykować, choć będę skrupulatnie wybierał fotografów. Teatr był moim ostatnim punktem przewidzianym na ten dzień w centrum. Wracając do hostelu poszedłem jeszcze na Copacabana. Zajrzałem już tu na chwilę rano w drodze po pakiet. Nie mogłem się oprzeć ciekawości. Wówczas na plaży było pusto. Natomiast na ścieżkach rowerowych wzdłuż plaży były dosłownie setki biegaczy. Teraz już także plaża tętniła życiem. Zaczepił mnie chłopak sprzedający drinki. Gdy nie byłem zainteresowany okazało się, że w menu ma jeszcze marihuanę i kokainę. Trochę rozbawiony, a trochę zdegustowany podziękowałem również za to. Pospacerowałem jeszcze chwilę, a potem udałem się do hostelu odpoczywać.
W hostelu tym razem miałem głównie latynoskie towarzystwo. Przed wyjazdem naczytałem się sporo, ze w Brazylii trudno będzie się dogadać po angielsku. Uznałem te opinie trochę za pewnie przesadzone, ale niestety okazało się to prawdą. Komunikacja często była bardzo utrudniona. Dotyczyło to także współtowarzyszy w hostelu i trudno było się porozumiewać. Dopiero drugiego wieczoru udało mi się chwilę porozmawiać we współmieszkańcami Luciano i Brianem. Co ciekawe okazało się, że do Rio przybyli właśnie z Limy do której miałem się udać w dalszą podróż po biegu. Tego wieczoru do naszego pokoju wprowadziła się także Talita. Po torbie z pakietu od razu domyśliłem się, że też jest biegaczką i że przyjechała na bieg. W kolejnych dniach dołączyli Izaak, który podobnie jak Talita pochodził z brazylijskiego Sao Paolo, oraz German z Argentyny i to w sumie z nim złapałem najlepszy kontakt i najlepiej się dogadywałem, bo świetnie mówił po angielsku. Ostatni wieczór z Rio spędzę z Nim na rozmowie o piłce nożnej, podróżowaniu i światowej polityce. Często, gdy gdzieś wyjeżdżam ludzie ze względu na bliskie sąsiedztwo pytają mnie o wojnę na Ukrainie i mój stosunek do Rosji. Odpowiedź zawsze jest taka sama. Inna być nie może.
W końcu nadszedł dzień biegu. Nie musiałem się raczej martwić, że zaśpię. Różnica czasu między Rio, a Warszawą to pięć godzin. Mimo więc, że musiałem wstać o czwartej rano, to tak naprawdę bardzo tego nie odczułem, bo mój organizm nie zdążył się jeszcze przestawić. Pamiętam, że kiedyś chyba właśnie podczas transmisji Igrzysk Olimpijskich notabene… w Rio słyszałem opinię jakiegoś sportowca, który mówił, że aby uniknąć kłopotów związanych z tak zwanym jet lagiem, należy albo przybyć na miejsce zawodów co najmniej tydzień wcześniej przed zawodami, albo w ostatniej chwili. Idealnie wpisywałem się raczej w ten drugi scenariusz. Liczyłem więc, że przynajmniej w dniu biegu nie odczuję jeszcze skutków różnicy czasu. Gdy obudziłem się Talita już była na nogach. Dziwnie się trochę czułem. Zwykle na wyjazdach, gdy wstaję rano przed startem wszyscy w pokoju jeszcze śpią i staram się mieć rzeczy przygotowane by nikogo rano nie budzić i nie przeszkadzać. Tym razem w pokoju byli tylko biegacze, czyli nasza dwójka. Gdy w końcu przyszła pora wychodzić na start do pokoju z nocnych imprez zaczęli wracać współmieszkańcy. Taka odmiana.
W metrze kilka minut tuż po otwarciu na kilkadziesiąt osób wszyscy to byli biegacze i panowała karnawałowa atmosfera. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy na Leblon. Ogromna rzesza biegaczy robiła wrażenie, a byli to tylko półmaratończycy. Maraton miał się odbyć dopiero następnego dnia. Ciężko było sobie znaleźć nawet odrobinę miejsca. Po starcie pobiegniemy wzdłuż plaż. Meta zlokalizowana będzie już blisko centrum, tam gdzie odbierałem pakiet. To tam też będę miał do odebrania swoje rzeczy zostawione w depozycie, które zostaną przewiezione w to miejsce ze startu specjalnymi autobusami.
Zaczynam bardzo ostrożnie. Nie wiem jak mój organizm zniesie tak długą podroż, różnicę czasu. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Boję się też trochę o dokuczające mi ostatnio plecy. Zresztą nawet jakbym chciał przyspieszyć to bardzo nie mam jak ze względu na tłok. Biegnąc wzdłuż plaż mijamy zmierzających w kierunku oceanu surferów z deskami w rękach. Gdzieś na drugim kilometrze dostrzegam na plaży jakieś zamieszanie. To ratownicy ratują kogoś wyciągniętego właśnie z wody. „Pewnie ocean w tym miejscu pochłonął już nie jedno życie” – pomyślałem. Po dwóch, może trzech kilometrach dobiegamy do dobrze mi już znanej plaży Copacabana. Mimo że przed biegiem czułem ogólne zmęczenie i brak sił biegnie mi się zaskakująco dobrze. Nie wiem czy to zasługa wyjątkowo malowniczej pięknej trasy, ale kilometry mijają bardzo szybko. Gdzieś po pięciu kilometrach oczom biegaczy ukazuje się tak zwana Głowa Cukru. To wznosząca się na wysokość około czterystu metrów góra położona na terenie Parku Narodowego Góry Cukrowej i Wzgórza Urca. Nazwę nawiązującą trochę do kształtu góry przypominającej blok cukru nadali przybyli tu koloniści z Portugalii. W kolejnych dniach będę chciał wdrapać się na szczyt, gdyż wyczytałem, że podobno oferuje zapierające dech w piersiach widoki na rozległe plaże, gęstą miejską zabudowę oraz otaczające inne góry. Gdy dobiegamy do dziesiątego kilometra zza drzew wyłania się panujący nad miastem ze szczytu kolejnej wysokiej skały pomnik Chrystusa Odkupiciela. To pierwszy raz, gdy go zobaczyłem na żywo. To chyba najbardziej rozpoznawalny z symboli tego miasta. Pomnik powstał blisko sto lat temu i miał upamiętnić setną rocznicę niepodległości Brazylii. Co ciekawe rozważano wówczas kilka projektów, między innymi gigantyczny krzyż, czy postać Boga z kulą ziemską w dłoni. Ostatecznie wybrano pomysł olbrzymiej statui Chrystusa z rozpostartymi ramionami obejmującymi zarówno miasto jak i witająca przybywających gości od morza. Jest w tej historii także polski wątek. Jednym z autorów projektu był bowiem francuski rzeźbiarz, ale polskiego pochodzenia Paul Landowski. Rzeźbę zbudowano we Francji, a następnie przywieziono do Rio.
Biegnie mi się nadal bardzo dobrze. Ciągle udaje mi się utrzymywać tempo w okolicach pięciu minut na kilometr. Postanawiam więc powalczyć by złamać godzinę i 50 minut. Nadal nie czuję żadnego kryzysu. Trasa też wydaje się bardzo szybka. Jest płasko, bo przecież wzdłuż wybrzeża. Dopiero koło siedemnastego kilometra pojawiają się delikatne wzniesienia, ale chwilę potem towarzyszą im też podobne zbiegi, więc nie robią one na mnie większego wrażenia. Dzięki wczesnej porze wysoka temperatura też bardzo nie przeszkadza. Na trasie jest setki fotografów. Chyba na żadnym biegu w którym do tej pory uczestniczyłem nie było ich tak wielu. Będą biegacze mieć zapewnioną cudowną pamiątkę. Na całej trasie towarzyszy nam także niesamowity żywiołowy doping kibiców. Ostatnie pięć kilometrów postanawiam jeszcze przyspieszyć. Na ostatnim, który okazał się być najszybszym ze wszystkich wyciągam biało-czerwoną flagę i przebiegam go z rozłożoną na plecach wznosząc ją na ostatniej prostej wysoko w górę. Gdy mijam metę kończę właśnie swój jeden z najbardziej interesujących (tego się spodziewałem) ale i najszybszy od półtora roku (tego się kompletnie nie spodziewałem) półmaraton. To dla mnie ogromne zaskoczenie. No i to, że nie bolały plecy!
Po biegu spędziłem jeszcze chwile na mecie i w miasteczku biegowym by poczuć atmosferę wydarzenia, a potem powrót do hostelu, prysznic, przebranie się i z powrotem tym razem autobusem w stronę centrum. W planie mam tylko jeden punkt. Za to nie byle jaki – wspomniana Maracana. Przez dekady była największym stadionem na świecie mieszczącym około dwustu tysięcy widzów. Coś niesamowitego. Aktualnie po wielu modernizacjach jego pojemność wynosi niespełna osiemdziesiąt tysięcy, ale i tak robi wrażenie. Został oddany do użytku na Mistrzostwa Świata w 1950 roku. Rozegrano tu wiele meczów tamtego mundialu w tym ten najważniejszy decydujący o tytule, w którym gospodarze ulegli Urugwajowi. Ten ostatni mecz według oficjalnych danych oglądało 199 854 osoby. Jest to do dzisiaj niepobity rekord liczby widzów na jednym meczu. Po raz drugi Mistrzostwa zagościły tu w 2014. Podobnie jak i pół wieku wcześniej była to także arena finału między Niemcami, a Argentyną wygranego przez tych pierwszych. Stadion gościł także Igrzyska Olimpijskie w 2016 roku, gdzie odbyła się ceremonia otwarcia, zamknięcia, a także mecze piłkarskie. Przez dekady miało tu miejsce także dziesiątki wielkich koncertów największych gwiazd muzyki.
Co ciekawe jadąc na Maracanę miałem okazję zobaczyć to, czego nie udało się odnaleźć dnia poprzedniego. Zupełnie niespodziewanie przejeżdżaliśmy bowiem koło Sambodromu. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony jego rozmiarami. To tak naprawdę ciągnące się po dwóch stronach trybuny mające długość kilkuset metrów zakończone ogromną sceną. Dziś liczyła się już jednak tylko Maracana. Gdy dotarłem na miejsce moim oczom ukazała się dostojna bryła stadionu. Skierowałem się w stronę bramy numer 2 gdzie za chwilę miała rozpocząć się moja wielka piłkarska przygoda. Niestety. W tym dniu był przewidziany mecz ligi brazylijskiej, a jak się okazało w dniu meczowym zwiedzanie jest skrócone o trzy godziny. Spóźniłem się jakieś dwadzieścia minut. Niech to szlag. Próbowałem przekonać jeszcze jakoś obsługę. Nawet nie było dyskusji. Pomyślałem że skoro już tu przyjechałem, a nie mogę wejść pozwiedzać to przynajmniej zobaczę mecz. Miało grać Fluminense z Juventude. Niestety kolejne rozczarowanie. Nie można płacić kartą, a gotówki miałem ze sobą za mało. Ze spuszczoną głową przyszło mi wrócić do hostelu, a wieczorem na pocieszenie wspólnie z Brazylijczykami z hostelu obejrzeć finał europejskiej Ligi Mistrzów i zobaczyć jak Real Madryt zdobywa swój kolejny tytuł, tym razem grając przeciwko Borussii Dortmund. Postanowiłem też spróbować zmienić bilet na następny dzień. Niestety nie było to możliwe. Kolejny termin był dostępny dopiero za kilka tygodni Zacząłem więc szukać innego operatora i ku mojej uldze się udało. Co prawda nie na niedzielę, jak chciałem i dwa razy drożej, ale nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Najważniejsze że miałem bilet, a do tego wliczony był także transport z hostelu.
Wiedziałem już też, że w takiej sytuacji muszę trochę pozmieniać plany i przeorganizować swój pobyt tak, aby udało się zrealizować wszystko, co sobie założyłem. Dlatego też następnego dnia zamiast pod pomnik Chrystusa postanowiłem wybrać się na Głowę Cukru, co pierwotnie zakładałem dopiero w poniedziałek. Dodatkowo za wskazówką Ani, choć wcześniej tego nie planowałem postanowiłem odwiedzić także Fort Leme, z którego można podziwiać widok właśnie na pomnik Chrystusa, Głowę Cukru i panoramę Rio. Uznałem, że suma summarum w tej sytuacji to będzie nalepsze rozwiązanie.
Przygotowując się do wyjazdu natrafiłem w Internecie na jakiś film. To tam dowiedziałem się, że u podnóża góry stoi pomnik Chopina. Postanowiłem więc go także zobaczyć. Odnalazłem go od razu bez większych problemów. Kolejnym etapem było więc wejście na szczyt. Muszę przyznać, że podejście było bardzo wymagające. Blisko trzydzieści minut wspinaczki skalistymi stromymi, wąskimi ścieżkami z korzeniami drzew i kamieniami sprawiło, że jak dotarłem na górę to byłem naprawdę zmęczony. Wcześniej wchodząc trochę krew zmroził widok ostrzeżeń przed wężami. Żadnego jednak nie spotkałem. Zamiast węży po drodze widziałem za to odważnie podchodzące do turystów dziesiątki marmozet. Te małe małpki to podobno najmniejszy gatunek małp wśród naczelnych. Widok z góry rzeczywiście był imponujący. Zejście na dół było tylko pozornie łatwiejsze. Trzeba było uważać, aby się nie poślizgnąć na kamieniach i nie spaść, a niedługo potem czekała mnie kolejna wspinaczka tym razem na Fort Leme. Choć muszę przyznać, że tak trudno jak na głowę Cukru już nie było. Ten powstały w XVIII wieku fort to teren wojskowy jednak jest udostępniony do zwiedzania turystom. Idąc na szczyt można odnaleźć na szlaku poszczególne stacje Drogi Krzyżowej. Gdy moim oczom ukazała się rzeźbiona tablica numer XV przedstawiająca Ukrzyżowanie Chrystusa wiedziałem już że jestem prawie na miejscu. Wkrótce rzeczywiście byłem już na samym szczycie, gdzie można było podziwiać działa z początku poprzedniego stulecia i cudowną panoramę na Copacabana, Rio i Chrystusa. To, co zapamiętam ze wspinaczki na Górę Cukru i Fort to bez wątpienia cudowne widoki, te pocieszne marmozety i przepiękne gigantyczne niebieskie motyle, które dosłownie siadały ludziom na ramionach. Coś niesamowitego.
Wracając już powoli w stronę hostelu natknąłem się na końcówkę maratonu. To była grupa na granicy limitu czasu, którym ten dystans dawał się we znaki najbardziej, ale jeszcze walczyli. Chwilę później moim oczom ukazały się busy z tymi, dla których dystans okazał się już nie do pokonania, a tuż za nimi ekipa obsługi rozbierała już barierki z trasy. Trochę dalej idąc już wybrzeżem natknąłem się na pomnik Ayrtona Senny. To kochany przez Brazylijczyków jeden z największych w historii kierowca Formuły 1. Zginął tragicznie w wieku 34 lat w 1994 roku na torze we Włoszech. Nie wiedziałem o istnieniu tego pomnika. Zobaczenie go było więc dla mnie miłą niespodzianką.
Plan na kolejny dzień był prosty. Drugie podejście do Maracany. Jeszcze w niedzielę wieczorem został zachwiany, gdyż z powodu braku wymaganej ilości chętnych mój tour został odwołany, z zastrzeżeniem że jest szansa że jeśli zdecyduje się pojechać na własną rękę to mnie wpuszczą i będę mógł zwiedzić po prostu sam, bez specjalnego przewodnika. Spróbuję zatem. Nie odpuszczę.
Udało się. Nie ukrywam, że wizyta na tym stadionie była dla mnie ogromnym przeżyciem. Już tuż obok głównego wejścia odnalazłem muzeum. Od pierwszej chwili można podziwiać tam setki pamiątek związanych z historią mistrzostw. Na ścianach korytarzy wiszą stare zdjęcia upamiętniające pięć MŚ wygranych przez reprezentację tego kraju. W gablotach można oglądać buty, zużyte piłki, koszulki, między innymi tą szczególną wielkiego Pelego, z numerem 10, dzięki któremu to ten numer stał się pragnieniem niemalże każdego młodego piłkarza i inne pamiątki. Każdy niemalże przedmiot ozdobiony jest podpisem jednego z brazylijskich bogów piłki nożnej. Jest tam też swoista Aleja Gwiazd. Na wieczną pamiątkę, swoje stopy odcisnęli tam najwięksi piłkarze w historii. Zaczęło się od Pelego i Zico, a potem w ich ślady poszli Garrincha, Edmundo, Ronaldo, Romario, Bebeto, Dunga, inni którzy tworzyli historię tego miejsca, a także gwiazdy światowej piłki np. Beckenbauer, czy Eusebio. Znalazłem też polskie akcenty. Wśród kilkudziesięciu proporców z różnych ważnych meczów jest także ten z meczu Brazylia-Polska w 1966 roku, oraz podest, z którego korzystał podczas wizyty na stadionie Jan Paweł II. Miałem możliwość odwiedzić szatnie, wyjść na murawę tunelem, którym wychodzą piłkarze, a także usiąść na ławce rezerwowanych, czy trybunach. Wspaniałe przeżycie.
Po południu w końcu mogłem poleżeć na plaży. Przychodziłem tu codziennie, ale raczej na krótko. Miałem inne priorytety. Teraz mogłem w końcu skorzystać z tego wszystkiego co oferuje ocean, plaża i cudowna pogoda. Należało mi się. Miałem tego dnia w nogach w zasadzie drugi pieszy półmaraton, w tym dwa wejścia na dwie kilkusetmetrowe górki. Będąc w wodzie nagle dostrzegłem, że jedna wyjątkowo wysoka fala sięga właśnie moich rzeczy zostawionych na plaży. Ubrania? Nic takiego… Ale telefon! Wybiegłem z wody. Na szczęście zostawiłem go w małej reklamówce, ale woda i tak delikatnie go dosięgła. Chwila prawdy. Nie działa…?! Uff.. po kilku minutach jednak działa. Dopiero w pokoju zrozumiem, że działa, ale nie do końca. Nie ładuje się bateria. Zdębiałem. Zwłaszcza jak sobie pomyślałem, że przecież jestem dopiero w połowie podroży. Przede mną jeszcze kilka dni w drodze. Po chwili okazało się, że na szczęście nie ładuje tylko z gniazdka. Z powerbanku jest ok. No cóż… to i tak najbardziej łagodny wymiar kary. Mogło być gorzej. Jakoś sobie tych kilka dni poradzę. Najważniejsze że zdjęcia bezpieczne i mam dostęp do Internetu bez którego ta podróż byłaby bardzo utrudniona. No i aparat, którym mogę dalej utrwalać swoje wspomnienia. Kamień z serca. Dziś telefon jest czasem ważniejszy od ręki. Takie czasy. Jeszcze tylko pożegnalny kokos ze słomką na plaży i można się pakować.
W nocy z poniedziałku na wtorek za długo sobie nie pospałem. O czwartej rano miałem spod hostelu zarezerwowany transport na lotnisko. Jak na złość przez cały pobyt w Rio nie mogłem się przestawić i od godziny dwudziestej byłem półprzytomny. Za to budziłem się o czwartej, piątej nie wiedząc co ze sobą począć. Teraz jak przyszło wstać o czwartej to pospałoby się akurat trochę dłużej. Niepotrzebnie zresztą się tak zrywałem. Gdy dojechałem na lotnisko dwie godziny przed czasem dowiedziałem się, że lot będzie opóźniony. Najpierw dwie , potem, cztery, sześć, ostatecznie ponad siedem godzin. No to pierwszy dzień w Limie mam już z głowy, bo na miejscu będę dopiero późnym popołudniem. Dzień zapasu na dodatkowe atrakcje, z którym się zastanawiałem co zrobić właśnie mi uciekał.
W samolocie zasłabła kobieta. Nic dziwnego. Siedem godzin czekania zrobiło swoje. Na szczęście z pomocą będącego na pokładzie lekarza udało się szybko opanować sytuację. Gdy dolecieliśmy do Limy byłem już totalnie zmęczony. Panował już zmrok, w końcu to późna jesień. Nie chcąc ryzykować błądzenia jadąc lokalnymi busikami wziąłem po prostu taksówkę, a przez ogromne korki i tak jechaliśmy prawie godzinę. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się, że generalnie w stosunku do Rio przeskok będzie tak duży i to pod każdym względem: pogody, poziomu życia, krajobrazów. Jedyne co było wspólne to kłopoty z komunikacją w języku angielskim, co tutaj wydawało się chyba jeszcze większym problem. Przywitała mnie niemówiąca kompletnie po angielsku dziewczyna na recepcji. Miłym zaskoczeniem za to był fakt, że mimo, że zarezerwowałem miejsce w pokoju sześcioosobowym to byłem tam sam i mogłem się nie tylko porządnie wyspać, ale miałem też w końcu wystarczająco przestrzeni by swobodnie porozkładać swoje rzeczy. Zawsze mi tego brakuje nocując w tanich hostelach w wieloosobowych pokojach. Generalnie miałem wrażenie ze w całym hostelu nie ma żywej duszy. Ja rozumiem, ze jest jesień, środek tygodnia i to nie sezon turystyczny, ale że aż tak?
Noc minęła spokojnie. Spałem bardzo dobrze, a o szóstej się obudziłem. W Polsce minęła właśnie trzynasta. Poczekałem do siódmej na śniadanie. Na śniadaniu okazało się że są jednak w tym hostelu jacyś inni turyści i to całkiem uroczy. Zjadłem je w towarzystwie Marii Angeli, która przybyła do Limy z Włoch. Dopiero pod koniec pobytu, gdy zbliżał się weekend zaczęło okazywać się, że w hostelu mieszkają jeszcze inni goście, choć głównie Peruwiańczycy. Oczywiście niemówiący po angielsku. Ostatniego dnia udało mi się jednak poznać wesołą Cindy ze Stanów, która sprawiła sobie wyjazd do Peru, jako prezent na sześćdziesiąte urodziny. Sto lat, Cindy!
Po śniadaniu bez zbędnej zwłoki wyruszyłem w miasto. W końcu przecież miałem prawie cały dzień obsuwy. Tym razem w przeciwieństwie do Rio mieszkałem w samym sercu miasta, więc do głównych atrakcji centrum miałem bardzo blisko. Od razu przekonałem się jak ciężko poruszać się po mieście. Wszędzie dominują korki, hałas klaksonów i tłumy pieszych. Na głównych ulicach zwłaszcza w newralgicznych porach dnia ruchem kierują policjanci z gwizdkami, co jest o tyle ciekawe, że nie wyłączane są wówczas światła przez co można się zagapić, pomylić i wejść na zielonym świetle wprost pod rozpędzony samochód. Niewiele brakowało, abym sam się w ten sposób pomylił.
Już zaraz po wyjściu z hotelu natknąłem się na lokalny barwny zespół muzyczny ubrany w tradycyjne Indiańskie stroje i z pomalowanymi twarzami. Było to ciekawe doświadczenie. Zgodzili się by zrobić im zdjęcie. Plan na ten dzień zakładał by odkrywanie tajemnic stolicy Peru zacząć od wizyty w Museo de Arte de Lima, czyli Muzeum Sztuki. Otwarte w połowie poprzedniego stulecia muzeum gromadzi zbiory sztuki peruwiańskiej od czasów Inków. Tuż obok odnalazłem Museo de Arte Italiano, które dla odmiany jest jedynym w kraju muzeum poświęconym wyłącznie sztuce włoskiej. Zdecydowanie większe jest to pierwsze, ale mnie urzekły wspaniałe malowidła na gmachu przy wejściu tego drugiego. Były przepiękne. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem imponujący olbrzymi gmach Pałacu Sprawiedliwości.
Idąc dalej zaplanowanym szlakiem dotarłem w końcu do głównego placu Limy – Plaza de Armas. Większość budynków z pierwotnego miasta została zniszczona podczas trzęsienia ziemi w połowie XVIII wieku. Jedynym oryginalnym elementem, który przetrwał kataklizm jest zbudowana sto lat wcześniej fontanna z brązu. Mimo tego faktu zrekonstruowany plac jest dziś miejscem światowego dziedzictwa UNESCO. Jest naprawdę piękny. To w tej okolicy usytuowane jest też większość zabytków. Można tu odnaleźć chociażby siedzibę rządu i kolonialne budynki z typowymi dla Limy zabudowanymi drewnem balkonami. Znajduje się tu też na przykład wybudowana w połowie XVI wieku Katedra. Podobnie jak większość budynków nie została oszczędzona podczas wspomnianego trzęsienia ziemi, ale szybko zrekonstruowano ją do obecnego wyglądu. W kaplicy katedry znajduje się grób Francisco Pizarro, założyciela Limy. Chwilę później dotarłem do Bazyliki i Konwentu San Francisco. Kościół i jego klasztor są najbardziej znane ze swoich katakumb zawierających kości około 10 000 osób pochowanych w tym miejscu, które wówczas było pierwszym cmentarzem w Limie. Pod kościołem znajduje się labirynt wąskich korytarzy, z których każdy wyłożony jest z obu stron kośćmi. W jednym miejscu duża okrągła dziura jest wypełniona kośćmi i czaszkami ułożonymi w geometryczny wzór, jak dzieło sztuki. Na górnym poziomie jest tu także biblioteka z tysiącami antyków, a klasztor posiada imponującą kolekcję sztuki sakralnej. Najbardziej znany jest z muralu przedstawiającego Ostatnią Wieczerzę, na którym apostołowie jedzą… świnkę morską.
Następnym przystankiem miało być Casa de Aliaga. To jedna z najstarszych i najlepiej zachowanych rezydencji kolonialnych w Ameryce Południowej, której początki sięgają początków miasta. Dom jest zamieszkiwany przez rodzinę Aliaga od 1535 roku, przekazywany przez siedemnaście pokoleń, co czyni go najstarszym domem w Ameryce Południowej należącym i zajmowanym przez jedną rodzinę. Zanim tam jednak dotarłem natrafiłem na pewien park. To Parque de la Muralla. Odnalazłem w nim pomnik wspomnianego już Francisco Pizzaro i pozostałości starych murów miasta. Pomnik powstał w 1935 roku dokładnie w cztery setną rocznicę powstania miasta i pierwotnie stał na głównym placu miasta. Wracając już do hostelu kilka przecznic na wschód od Plaza de Armas, tak jak planowałem odnalazłem kościół Nazarenas. Wiąże się z nim wyjątkowa historia. Obszar ten był niegdyś biedną dzielnicą wyzwolonych czarnych niewolników, a pośrodku tego, co było niewiele więcej niż slumsami, były niewolnik namalował na ścianie mural przedstawiający ukrzyżowanie Chrystusa. Trzęsienie ziemi w połowie XVII wieku dokonało ogromnych zniszczeń na tym obszarze, ale ściana pozostała nietknięta. To było postrzegane przez mieszkańców jako cud, a wokół niej zbudowany kościół. Dziś malowidło stanowi główny ołtarz. W Kościele akurat była odprawiana Msza. Postanowiłem więc zostać już do końca. Wracając do hostelu kupiłem pamiątki i jeszcze raz zajrzałem na Plaza das Armas. Dobrze że zacząłem zwiedzanie wcześnie rano. Już wtedy, gdy tu dotarłem za pierwszym razem kręciło się w tym miejscu wielu policjantów z bronią, a plac był ogrodzony barierkami. Teraz, gdy wracałem turyści byli już wypraszani z centrum placu, bo najwyraźniej miały zacząć się tam jakieś uroczystości.
Następnego dnia rano miałem zaplanowaną wycieczkę do dzielnicy Miraflores. Oddalona od centrum około dziewięć kilometrów położona nad oceanem dzielnica Limy to jedna z najbardziej popularnych części tego miasta. To miejsce, które przyciąga turystów swoim urokiem i bogactwem kulturowym, ale także innymi walorami. Jadąc tam autobusem miałem okazję zobaczyć inne oblicze Limy. Ta część miasta w dużym stopniu przypomina Hiszpanię: luksusowe hotele, wysokie biurowce, piękne parki, biegacze biegający ścieżkami. Zapachniało luksusem. Dopiero teraz tak naprawdę zrozumiałem czemu w zasadzie wszystkie autobusy z lotniska jadą nie do centrum, a od razu do Miraflores. Stare historyczne serce miasta poza głównym placem jest w pewnym stopniu zaniedbane, widać też trochę biedę. Tu za to prawdziwy Zachód. Zresztą nawet nazwy do tego nawiązują. Wysiadłem przy Parku Kennedy’ego, a są tu też na przykład ulice Francja, Berlin, czy Wenecja.
Pierwszym zaplanowanym miejscem, do którego dotarłem był Park Miłości. Jest tu ogromna rzeźba obejmującej się pary, piękne mozaikowe ławeczki i dużo zieleni, ale mój wzrok przykuły od razu cudowne klify w tle. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego. Mimo, że to lita, wysoka na sześćdziesiąt metrów skała miejscami pokryta jest zielenią co daje niesamowite wrażenie. Idąc dalej wzdłuż wybrzeża dotarłem do Ogrodu Chińskiego z piękną altaną i innymi akcentami nawiązującymi do chińskiej kultury i architektury. Jest tu mostek, staw ze złotymi rybami i chińskie rzeźby. Trochę dalej odnalazłem piękną latarnię morską, którą otaczały popiersia wybitnych peruwiańskich żeglarzy. Choć od rana było duże zachmurzenie i pogoda trochę mnie niepokoiła to jednak teraz koło południa wyszło już słońce sprawiając, że widoki były jeszcze bardziej zatykające dech w piersi. Odnalazłem zejście z klifów na dół na plaże, gdzie swojej pasji oddawali się lokalni surferzy. Woda była zdecydowanie chłodniejsza, a plaża bardzo kamienista. W Pacyfiku zanurzyłem więc już jedynie stopy.
Do hostelu postanowiłem wrócić na piechotę. Żeby zaliczyć wszystkie zaplanowane punkty swojej wycieczki musiałbym i tak co chwilę wysiadać. Po kilku kilometrach marszu dotarłem do piramidy Huaca Pucllana. To dobrze zachowany kompleks świątynny w kształcie piramidy sprzed czasów Inków. Kultura Limy, przez którą zbudowano piramidę, rozwinęła się na środkowym wybrzeżu Peru między 200 r.n.e, a 700 r.n.e. Mniej więcej z tego okresu musi więc pochodzić piramida. Wyczytałem gdzieś, że zbudowana z cegieł adobe i gliny konstrukcja nigdy nie przetrwałby dłużej niż 1000 lat w jakimkolwiek innym klimacie. Huaca Pucllana zrobiła na mnie spore wrażenie, ale kilka kilometrów dalej odnalazłem drugą chyba utrzymaną w jeszcze lepszym stanie, choć podobną i z podobnych czasów piramidę Huaca Huallamarca.
Oszołomiony tym wszystkim co widziałem podczas dnia wróciłem do hostelu i zacząłem szykować się na powrót. Ostatni dzień pobytu to już jedynie droga na lotnisko i kilka godzin czekania. Przede mną trzynastogodzinny nocny lot do Paryża pięć godzin czekania i kolejny lot do Warszawy. W Paryżu na lotniskowym telewizorze trwała właśnie transmisja z meczu finałowego Roland Garros, w którym kilkanaście kilometrów od lotniska nasza Iga demolowała swoją rywalkę z Włoch Jasmine Paolini. Mecz co chwilę przyciągał uwagę lotniskowych gapiów, którzy stawali w okolicach telewizora zerkając na wynik, a mnie rozpierała duma. Z chęcią wyciągnąłbym polską flagę i demonstrował kraj swojego pochodzenia. Niestety została w rejestrowanym bagażu. Szkoda. Mecz nie trwał długo, skończył się zanim wsiadłem do samolotu do Warszawy. Przede mną jeszcze kilka godzin drogi i przeżywania w myślach tego wszystkiego co mnie przez te ostatnie dni spotkało. Pięćdziesiąty półmaraton zaliczony, dwa kolejne kraje odwiedzone, czwarty kontynent. Ameryka Południowa pokonana od Atlantyku do Pacyfiku. Czego chcieć więcej? Ech…
2024.06.01 Rio de Janeiro (Brazylia) Półmaraton: MARATONA DO RIO 21K – 1:45:51