W tym roku nie planowałem już więcej zawodów, a tym bardziej półmaratonu. Gdy jednak wśród moich kolegów z pracy pojawił się pomysł wystartowania w jesiennym półmaratonie w Puszczy Kampinoskiej nie trzeba mnie było długo namawiać. Do swojego zespołu w firmie Parexel dołączyłem ledwie kilka miesięcy wcześniej. Pomyślałem więc, że będzie to świetna okazja do tego, aby spędzić z nowymi kolegami trochę czasu i jeszcze bardziej się zintegrować.
Na starcie stanąłem z Adamem, Łukaszem, z którymi w pracy dzielimy nawet ten sam pokój i kolegą Łukasza. To już mój 19 półmaraton. Tym razem miało być jednak zupełnie inaczej. Spontanicznie, bez planowania pół roku naprzód, raczej towarzysko, bez pośpiechu, dość kameralnie i z dala od asfaltu, hałasu i wielkomiejskiego zgiełku. Ostatecznie aż tak wolno jak planowałem nie było, ale wiadomo… zawsze odzywa się trochę sportowa ambicja. Reszta się zgadza. Piękna pogoda, miłe towarzystwo, udana impreza i bieg w pięknych okolicznościach przyrody. Żałuję tylko, że w tym roku bieg przesunięty został z połowy października, jak to zwykle miało miejsce, na połowę listopada, bo w odsłonie polskiej Złotej Jesieni z tymi wszystkimi żółtymi i czerwonymi liści na drzewach byłoby za pewne jeszcze piękniej. Trasa dość ciężka, aczkolwiek myślałem że będzie trudniej. Ostatecznie bieg ukończyłem z czasem 1:48:41. To co zapamietam z tego biegu to na pewno pasjonujący finisz na ostatnich kilkuset metrach. Że też po dwudziestu jeden kilometrach chciało nam się jeszcze ścigać i walczyć o miejsce 73… Goniłem, goniłem, ale nie dogoniłem… Na pocieszenie zostaje miejsce numer 74.
W tym roku świętując Dzień Odzyskania Niepodległości po raz kolejny wybrałem się do Skórca na V Skórzecki Bieg Niepodległościowy. To już mój czwarty start w tych zawodach. Ze wszystkich dotychczasowych edycji zabrakło mnie jedynie w 2018 roku. Tak się też złożyło, że tego samego dnia swoje jubileuszowe setne spotkanie miał skórzecki parkrun. Postanowiłem więc połączyć oba wydarzenia. Jako że pogoda jak na tą porę roku była w miarę przyjemna (typowo jesienna mgła, szaro i ponuro z przebłyskami słońca i dość ciepło) to do Skórca postanowiłem się wybrać rowerem. Kto wie… Być może to już jedna z ostatnich okazji na dłuższe wypady rowerowe w tym roku. Efektem dzisiejszego dnia to 56 kilometrów na rowerze i dwa zaliczone pięciokilometrowe biegi.
Pierwszym wydarzeniem tego dnia był oczywiście parkrun, gdzie tradycyjnie jak co sobotę punktualnie o 9:00 rozległa się komenda “start” i uczestniczy wyruszyli na pięciokilometrową leśną i polną trasę. Jubileusz tym razem przyciągnął dość liczbą rzeszę uczestników, bo na starcie stanęło , aż 52 biegaczy. Wiedzać, że czeka mnie jeszcze jeden bieg starałem się pobiec dość zachowaczo i oszczędzać siły. Mimo to udało się wywalczyć drugie miejsce, choć trzeba przyznać, że rywale w końcówce trochę naciskali i różnice czasowe między miejscami drugim czy czwartym nie były zbyt duże.
Niedługo potem pojawiłem się w skórzeckiej szkole obok tutejszego stadionu, na terenie którego zlokalizowany był start i meta biegu niepodległościowego. Punktualnie o godzinie 11.11 wszyscy biegacze odśpiewali hymn państwowy a następnie ruszyli na trasę. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem dlatego też uzyskane na mecie 22 minuty i 35 sekund przyjąłem z zadowoleniem. Zresztą przeciez nie wynik był tu najważniejszy, a uczczenie ważnego Święta państwowego. Nie sposób nie wspomnieć, że w tym roku wydarzenie to odbyło się z dużym rozmachem. W sumie we wszystkich kategoriach wiekowych i dystansach pobiegło 500 biegaczy, a organizacja biegu licznie połączyła też społeczność lokalną. W pracę przy organizacji zaangażowało się bowiem około 100 osób. Dla mnie była to też świetna okazja spotkać wielu biegowych przyjaciół.
2019.11.09 Skórzec 5km : 100 PARKRUN SKÓRZEC – 23:08 2019.11.09 Skórzec 5km: V SKÓRZECKI BIEG NIEPODLEGŁOŚCI – 22:35
Październik to już tradycyjnie Bieg Prawie Górski i bieganie po lasach siedleckiej Gołoborzy. W tym roku to już szósta edycja i mój piąty start. Podobnie jak w poprzednich latach ten bieg potraktowałem głównie jako spotkanie towarzyskie. Generalnie połowa października to czas że najważniejsze swoje zawody biegowe w danym roku i szczytową formę mam już za sobą. Jest qwięc to już okres roztrenowania gdy trochę odpuszczam i luzuję treningi. W tym roku dodatkowo spotkała mnie przykra sytuacja. Niestety bieganie po lesie tydzień wcześniej zakończyło sie bardzo bolesnym upadkiem i nadal byłem mocno poobijany, dokuczało mi zwłaszcza obolałe ramię i obojczyk, na który upadłem. Rywalizacja sportowa zeszła więc zdecydowanie na dalszy plan, a najważniejsze było spotkanie znajomych i miłeo spędzony czas. Nic dziwnego, że osiągnięty rezultat w porównaniu do wyników z ostatnich lat był dużo gorszy. Nie mniej ciesze się, że mimo niepełnej dyspozycji i bólu, który towarzyszł mi podczas biegu zdecydowałem się wystartować, bo była to znakomita okazja by spotkać wielu przyjaciół i miło spędzić czas. Pogoda dopisała. Można powiedzieć polska “Złota jesień”.
2019.10.12 Siedlce 10km: VI BIEG PRAWIE GÓRSKI – 52:58
Śmiało mogę powiedzieć, że stało się to już pewną żelazną zasadą, że cokolwiek by się nie działo to staram się wyjechać gdzieś na jakiś bieg zagraniczny przynajmniej dwa razy w roku: raz na wiosnę i raz na jesieni. Zazwyczaj mam jakiś pomysł w głowie, który dojrzewa od pewnego czasu i wraz z innymi tylko czeka na to, aby zostać zrealizowanym. O ile z wiosennym wyborem Bratysławy poszło stosunkowo szybko, o tyle nad jesiennym kierunkiem tym razem zastanawiałem się dość długo i nie wiedziałem na co się zdecydować. Ostatecznie padło na stolicę Estonii – Tallinn. Co zadecydowało? Na pewno ciekawe, mające swój szczególny charakter atrakcyjne miasto z wieloma zabytkami i piękną architekturą. To zawsze działa na mnie jak magnes. Co poza tym? Względna bliskość, stosunkowo niskie koszty, a także możliwość połączenia tego wyjazdu z wizytą w innej europejskiej stolicy – Rydze na Łotwie. Oba miasta dzieli około 300km. Plan więc był prosty… polecieć do Rygi. Spędzić tam jeden dzień, a potem autobusem kontynuować podróż do Tallinna. Gdy powoli zaczynałem ten plan wdrażać w życie otworzyły się przede mną kolejne możliwości, z których żal było nie skorzystać. Zabierając się powoli za organizację wyjazdu zupełnie przypadkowo natknąłem się reklamę promów z Tallinna do Helsinek. Okazało się, że w zasadzie za niewielkie pieniądze jest możliwość popłynięcia do stolicy Finlandii. Można spędzić tam trochę czasu, zobaczyć miasto i jeszcze tego samego dnia wrócić. 90 km, które dzieli oba miasta przez Zatokę Fińską pokonuje się w około 2 godziny. Biorąc pod uwagę, że oba kraje są w Unii Europejskiej nie ma nawet żadnej kontroli granicznej. Długo więc nie musiałem się zastanawiać i w ten o to sposób powstał plan, który zakładał za jednym zamachem zobaczenie trzech kolejnych krajów. Można powiedzieć śmiało… turystyczny Hat trick.
Z Warszawy do Rygi wyleciałem w czwartek późnym wieczorem. Na miejscu byłem około 2 w nocy. Trochę czasu musiałem więc spędzić na lotnisku. Noc minęła mi na krótkiej drzemce, a także na emocjach sportowych. Wielkim fanem tenisa nie jestem, ale biorąc pod uwagę okoliczności nie dało się nie rzucić okiem na ekran lotniskowego telewizora i zobaczyć jak w półfinale US Open Serena Williams ogrywała właśnie Ukrainkę Elinę Svitolinę. Gdy słońce wzeszło i zaczęło się robić jasno przyszła pora ruszyć w miasto. Szybko odnalazłem autobus, którym miałem się dostać do historycznego centrum, a ponieważ lotnisko jest stosunkowo blisko niebawem byłem już na miejscu. O ile przed wyjazdem trochę poczytałem i zorientowałem się na przykład, że Ryga wbrew różnym skojarzeniom jest stosunkowo ładnym miastem z licznymi atrakcjami turystycznymi i zabytkami, o tyle zaskoczyły mnie te mniej reprezentacyjne dzielnice, gdzie w dużej mierze niczym w Skandynawii często dominowało drewniane budownictwo. Było to dla mnie pewnym zaskoczeniem.
Swoje zwiedzanie Rygi zacząłem od Soboru Narodzenia Pańskiego. Wybudowana pod koniec XIX wieku przez Rosjan wysoka na 40 metrów świątynia wygląda naprawdę imponująco. Jest ona największą cerkwią prawosławną na terenie krajów bałtyckich. Niedługo potem odnalazłem widoczny z daleka Pomnik Wolności, imponujący symbol niepodległości państwa odsłonięty w 1935 roku. Na szczycie 19-metrowego obelisku znajduje się statua uosabiająca niezależność Łotwy. W swoich dłoniach trzyma ona trzy gwiazdy, które symbolizują historyczne regiony państwa: Inflanty, Kurlandię i Łatgalię. W czasach ZSRR gwiazdy interpretowano oficjalnie jako symbol jedności republik bałtyckich. Jednak kobieta i figury u jej stóp skierowane są twarzą na Zachód, co ma symbolizować więź Łotwy z cywilizacją łacińską. Postaci ze spuszczoną głową, związane łańcuchami patrzą z kolei w kierunku wschodu.
Kierując się dalej dotarłem do budynku, przy którym skojarzenia nasuwają się same. Przypomina on bowiem swoją formą ten, który jest chyba najbardziej rozpoznawalnym symbolem naszej stolicy, czyli Pałacu Kultury i Nauki. Nie ma w tym żadnego przypadku, gdyż wieżowiec Akademii Nauk Łotwy, bo o nim mowa, wybudowany został według wzoru stalinowskich wysokościowców. Aktualnie, jak sama nazwa wskazuje, znajduje się w nim wiele instytucji naukowych oraz organizacji badawczych. Niedługo potem dotarłem na Stare Miasto. To historyczne centrum, które w 1997 roku zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Stare Miasto Rygi ma bardzo zróżnicowaną architekturę, a większość budynków ma status zabytku kultury. Chyba najbardziej popularne z nich to sięgające swoją historią początków XIII wieku Katedra, oraz Kościół Św. Piotra. Na mnie jednak największe wrażenie zrobił Dom Bractwa Czarnogłowych. Ten wzniesiony w XIV wieku jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Rygi był siedzibą stowarzyszenia, skupiającego bogatych i co ciekawe nieżonatych kupców pochodzenia niemieckiego, mającego znaczne wpływy na dzieje miasta. Nazwa pochodzi od patrona stowarzyszenia – Św. Maurycego, którego w ikonografii przedstawiano jako postać o ciemnej karnacji. Na Starym Mieście spędziłem trochę czasu podziwiając wyjątkowo urokliwą architekturę, aby następnie pójść w stronę ryskiego Zamku. Wzniesiona w połowie XIV wieku twierdza był siedzibą inflanckiej gałęzi Zakonu Krzyżackiego. W 1562 tutejszy Mistrz Zakonu Gotard Kettler złożył hołd przedstawicielowi Króla Polski i przez prawie 60 kolejnych lat zamek był obsadzony przez polską załogę. W 1582 roku na zamku rezydował nawet król Stefan Batory. Od 1995 roku budynek jest rezydencją prezydenta Łotwy oraz siedzibą kilku państwowych muzeów.
Zamek był w zasadzie ostatnim punktem na mojej liście programu obowiązkowego w Rydze. Idąc wzdłuż płynącej przez miasto Dźwiny skierowałem się już zatem w stronę dworca autobusowego, gdzie około siedemnastej miałem autobus, którym zamierzałem dojechać do Tallinna. Około trzystukilometrowa droga minęła dość szybko. W pewnej części wiodła wzdłuż wybrzeża. Można więc było podziwiać widoki na Zatokę Ryską. Trochę mój niepokój budziła pogoda, gdyż im było bliżej Tallinna, tym niebo przysłaniały coraz większe czarne chmury. Wszystko wskazywało na to, że może się to skończyć jakąś prawdziwą ulewą, ale większy deszcz chyba przeszedł bokiem. Koło godziny dwudziestej pierwszej byłem już na miejscu. Nie chcąc błądzić po zmroku w obcym mieście pierwszy nocleg miałem zarezerwowany w hostelu tuż obok dworca. Jednakże już z samego rana następnego dnia przeniosłem się do miejsca, gdzie miałem spędzić kilka najbliższych dni.
Zostawiłem tylko większość rzeczy i rozpocząłem realizować założony plan dnia. Zakładał on oczywiście odbiór pakietu i zwiedzanie miasta. Miasteczko biegowe otwierało się dopiero o godzinie 10, dlatego też po drodze postanowiłem zobaczyć kilka atrakcji turystycznych miasta, a pierwszy na liście był położony blisko mojego hostelu Sobór Aleksandra Newskiego. Muszę przyznać, że ta znajdująca się na szczycie wzgórza Toompea budowla zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wzniesiony pod koniec XIX wieku sobór miał być symbolem panowania rosyjskiego w Estonii, przyczynić się do upowszechniania prawosławia i w dalszej perspektywie rusyfikacji Estończyków. Tuż obok znajduje się Zamek Toompea i siedziba estońskiego parlamentu. Wybudowany w pierwszej połowie XIII wieku był wielokrotnie odnawiany. Przednia, różowa część budowali pochodzi z czasów Katarzyny Wielkiej i prezentuje styl barokowy. W południowej części zamku mieści się wieża o nazwie Pikk Hermann, która wznosi się na wysokość 46 m. Jest ona ważnym symbolem narodowym. To tu każdego dnia o poranku estońska flaga narodowa jest podnoszona do góry na czas odgrywania hymnu narodowego. Idąc dalej wzgórzem mogłem podziwiać okazałe średniowieczne mury obronne ze świetnie zachowanymi basztami. Z murów rozciąga się piękna panorama na miasto. Spędziłem więc tu chwilę by w końcu dotrzeć do Ogrodów Króla Duńskiego.
Niedługo potem byłem już na Starym Mieście, gdzie zlokalizowanych jest mnóstwo ciekawych zabytków, muzeów, tętniących życiem barów i restauracji. Chyba największe wrażenie zrobił na mnie Stary Ratusz. Ta dawna siedziba władz miasta to jedyny zachowany ratusz gotycki w północnej Europie, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Uważany jest za jeden z symboli miasta. Z rynku skierowałem się już w stronę Placu Wolności, gdzie zwykle odbywają się koncerty i uroczystości państwowe, a gdzie tym razem zlokalizowane było biuro zawodów i miasteczko biegowe, by odebrać swój pakiet startowy na bieg. Na deser zostawiłem sobie jeszcze tylko punkt obowiązkowy wycieczki po Tallinnie, za to chyba najbardziej spektakularny, a mianowicie Muzeum Sztuki i Park Kardiorg. Muszę przyznać, że gdy przygotowując się do wyjazdu robiłem rozeznanie i zobaczyłem w Internecie zdjęcia byłem pod ogromnym wrażeniem. Choć miejsce to jest położone daleko od centrum wiedziałem, że muszę je odwiedzić. Budowę pałacu w pierwszej połowie XVIII wieku nakazał Car Piotr I Wielki. Zmarł on jednak jeszcze przed jego ukończeniem, przekazując go swojej drugiej żonie Katarzynie. Otaczają go wspaniale utrzymane kolorowe, wręcz bajeczne ogrody i park, a w nim cudowna zieleń, piękne fontanny, liczne ławki i miejsca do odpoczynku, mnóstwo atrakcji dla dzieci, muzea, wygodne ścieżki spacerowe i urocze kawiarnie. Byłem naprawdę pod ogromnym wrażeniem. Chciałoby się tu zostać jeszcze o wiele dłużej, przyszedł jednak moment by wrócić do hostelu i trochę odpocząć.
Miałem nadzieję na spokojną noc. Niestety nie było to możliwe. Zazwyczaj nocuję w tanich hostelach w wieloosobowych pokojach. dzięki temu mogę poznać wielu ciekawych ludzi z najbardziej odległych zakątków świata. Przywykłem już do niedogodności z tym związanych i zwykle nie mam już z tym (większego) problemu. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Mimo ogromnego zmęczenia intensywnością dwóch poprzednich dni niemalże do trzeciej w nocy przewracając się z boku na bok nie zmrużyłem w ogóle oka. Odgłosy chrapania współmieszkańców były po prostu nie do zniesienia. W końcu w akcie desperacji wziąłem po prostu poduszkę, kołdrę i przeniosłem się do powiedzmy hostelowego salonu, gdzie na pufie zdrzemnąłem się przez te 3 ostatnie godziny. Oczywiście zdecydowanie miało to swój wpływ na moje samopoczucie rano.
Początek biegu zaplanowany był na 10:15. Na szczęście miejsce w którym startowaliśmy było oddalone od mojego hostelu o jakieś trzysta metrów, więc bardzo blisko. Trzeba przyznać, że było to dość oryginalne miejsce, gdyż start ustawiono w Bramie Viru, czyli jednej z dawnych bram miejskich, przez które przyjezdni dostawali się do serca średniowiecznego Tallina, a które dzisiaj jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych atrakcji Starego Miasta. Przed Biegiem można było spotkać wielu Polaków. Okazało się bowiem, że na ten bieg przyjechała z Polski znaczna grupa biegowa reprezentująca firmę PZU. Pogoda do biegania w zasadzie idealna. Początek września to czas, gdy trudno już o prawdziwe upały zwłaszcza na północy Europy rano. Powietrze było więc dość rześkie. W nocy chyba nawet trochę popadało. Specjalnych jakichś mocno wyśrubowanych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Jeszcze przed wyjazdem zakładałem, że godzinę i pięćdziesiąt minut powinno udać się złamać, a jeśli będzie dobrze się biegło to być może pojawi się szansa poprawić wynik sprzed dwóch tygodni z Biegu Jacka w moich rodzinnych Siedlcach. Wówczas udało się pobiec 1:47:06. Dwa bardzo intensywne poprzednie dni, a zwłaszcza nieprzespana noc dawały o sobie znać, aczkolwiek mimo wszystko nadal nie traciłem nadziei.
Niestety problemy zaczęły się już w zasadzie od samego początku. Wąski start sprawił, że uciekł mi pacemaker. Musiałem go gonić i przez długi czas samemu kontrolować tempo. Biegło mi się jednak dość ciężko. Trasa w wieloma podbiegami także nie należała do najłatwiejszych. Na jednym z pomiarów czasu ustawionym mniej więcej na 10 kilometrze zegar wskazywał 51:14 sekund. Oznaczało to średnio tempo 5 minut i 7 sekund na kilometr. Wówczas jeszcze można było mieć nadzieję na poprawę wyniku z Siedlec. W drugiej połowie dystansu nie było jednak wcale łatwiej. Ostatecznie na metę wbiegłem z czasem 1:51:35, czyli średnio wyszło 5 minut i 17 sekund na kilometr. Było więc zdecydowanie poniżej tego, by można było zrealizować założone cele. Niestety podróż, dwa dni pieszego zwiedzania, plus do tego nieprzespana noc zrobiły swoje. Jeśli dobrze odnajduję w pamięci to tylko trzy półmaratony z osiemnastu do tej pory pobiegłem wolniej. Pierwszy debiutancki w Siedlcach w 2013 oraz w Atenach w Grecji (2016) i Limassol na Cyprze (2018). No ale tam były prawdziwe upały. Tutaj pogoda zdecydowanie sprzyjała. Taki bieg, jak ten uczy trochę pokory. Pokazuje, że półmaraton to już nie przelewki i o pewne rzeczy, w tym odpowiedni odpoczynek warto zadbać. Specjalnie zadowolony nie byłem, ale też nie czułem jakiegoś dużego rozczarowania. Po prostu tego konkretnego dnia i biorąc pod uwagę okoliczności było mnie stać jedynie na tyle. Niedługo potem zmęczony wróciłem do hotelu. Tego dnia szczególnych planów już nie miałem.
Poniedziałek to wyczekiwana podróż do Helsinek. Niewiele jednak brakowało, aby zakończyła się ona kompletnym falstartem i klapą. Miałem nastawiony budzik. Kiedy jednak rano otworzyłem oczy i spojrzałem na zegarek zdałem sobie od razu sprawę, że zaspałem. Miałem mniej więcej 20 minut by się ubrać i dotrzeć do oddalonego mniej więcej o kilometr portu. O śniadaniu nie było nawet mowy. Z jednej strony ogarnęła mnie panika, rezygnacja, chciałem się już po prostu poddać. Z drugiej jednak ogromny żal, gdyby się miało nie udać i determinacja by nie odpuścić. Byłem przecież tak blisko, nie chciałem tracić tej okazji. Ubrałem się, chwyciłem plecak i pobiegłem w stronę portu. Na szczęście nie było kolejki i w miarę sprawnie udało mi się kupić bilet na prom. Uff. Zdyszany, ale zadowolony mogłem w końcu odetchnąć. Przede mną dwie godziny rejsu… wystarczająco, aby odpocząć i dojść do siebie.
Gdy zbliżaliśmy się do wybrzeża Finlandii nie mogłem się już doczekać, aż wyjdę na brzeg. Ostatnie pół godziny spędziłem w zasadzie na zewnątrz pokładu podziwiając morze, słuchając mew, szumu fal i obserwując zbliżający się wybrzeże. W końcu dopłynęliśmy. Plan zwiedzania miałem przygotowany już wcześniej, długo więc nie musiałem zastanawiać się w którą stronę kierować swoje kroki i rozpocząłem zwiedzanie. Warto tutaj wspomnieć, że Helsinki jest to najdalej na północ wysunięta z kontynentalnych stolic Europy. Jest często nazywana „białym miastem północy”, ponieważ wiele budynków tym mieście jest zbudowanych z lokalnego jasnego granitu. To, co niewątpliwie wyróżnia je na tle innych europejskich stolic to to, że znajduje się nie tylko na lądzie stałym, ale również na niektórych wyspach.
Pierwszym punktem na mojej mapie był położony kilkaset metrów od portu Sobór Uspieński. Ta położona na ogromnych skałach wybudowana w połowie XIX wieku główna świątynia fińskiego Kościoła Prawosławnego reprezentuje przykład rosyjskich wpływów w Finlandii. Jest to największy sobór w tzw. Zachodniej Europie. Idąc dalej wzdłuż zatoki minąłem zacumowane jachty i dotarłem do Pałacu Prezydenckiego. Chwilę potem byłem już na najbardziej reprezentatywnym miejscu w stolicy Finlandii, czyli na Placu Senackim. Znajduje się tu siedziba Premiera, budynek Uniwersytetu, imponujący pomnik statua Cara Aleksandra II i przede wszystkim wybudowana w pierwszej połowie XIX wieku Katedra. Jest ona jednym z najlepiej rozpoznawanych obiektów w Helsinkach. Co roku kościół odwiedza ponad 350 000 ludzi. Gdy w 1959 roku na placu Senackim wybuchł pożar katedra stanęła w płomieniach. Jednak dzięki jej wyjątkowo grubym murom większość pamiątek nie uległa zniszczeniu. Idąc dalej dotarłem do budynku Dworca. Został on otwarty równo 100 lat temu i stał się jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Helsinek. W 1940 miały na nim miejsce dramatyczne wydarzenia. Na zawał serca umarł tu prezydent Finlandii – Kyosti Kallio. Idąc dalej dotarłem do położonego tuż obok dworca Ateneum. Jest to największe muzeum sztuki w Finlandii i jedno z największych w Skandynawii. Po drugiej stronie placu naprzeciw Ateneum znajduje się fiński Teatr Narodowy. To najstarszy teatr w tym kraju, a jego historia sięga roku 1872. Postanowiłem zrobić tu mały przystanek i spocząć na chwilę na ławeczce obok pomnika Aleksisa Kivi, prozaika i poety uważanego za ojca fińskiej tragedii narodowej.
Coraz bardziej zaczynała mnie niepokoić pogoda. O ile prognozy nie były do końca optymistyczne już poprzedniego dnia to jednak wiele wskazywało na to i dawało nadzieję, że może uda się uniknąć deszczu. Pojawiające się jednak coraz częściej pojedyncze krople i chmury zaczęły coraz bardziej zwiastować większe opady. Na razie jednak kontynuowałem zwiedzanie bez żadnych przeszkód docierając do budynku fińskiego Parlamentu, potem minąłem Muzeum Narodowe. Spacerując już w północnej części miasta dotarłem do parku Hesperianpuisto, który położony jest obok zatoki Toolonlahti, a stąd już tylko krok do najważniejszego punktu mojej wyprawy do Helsinek – Stadionu Olimpijskiego. Stadion powstał z myślą o Igrzyskach w 1940 roku, które jednak przeniesiono do Helsinek z Tokio jeszcze przed ich całkowitym odwołaniem ze względu na II wojnę światową. Ostatecznie letnie Igrzyska Olimpijskie w tym mieście miały miejsce dopiero w 1952 roku. Pamiątką tamtych wydarzeń jest Stadion Olimpijski nazwany imieniem Paavo Nurmiego, który aktualnie jest największym stadionem w kraju.
Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o patronie. To fiński lekkoatleta, biegacz długodystansowy, 9-krotny mistrz olimpijski. Podczas igrzysk w 1924 roku, startując w 5 konkurencjach biegowych zdobył 5 złotych medali. Swe zwycięstwa na 1500m i 5000 m odniósł w odstępie zaledwie 26 minut, ustanawiając przy tym na obu dystansach nowe rekordy olimpijskie. Był wielokrotnym rekordzistą świata począwszy od dystansu 1500m do 20 kilometrów. Paavo Nurmi był jednym z najlepszych biegaczy w historii lekkoatletyki, był także pierwszym sportowcem, któremu za życia wystawiono pomnik. Legenda głosi, że ścigał się z pociągami i potrafił przybiec szybciej, niż pociąg relacji Helsinki-Turku. Niestety ze względu na rozległy remont, który odbywał się w tym czasie nie udało mi się wejść na stadion i mogłem go podziwiać jedynie z zewnątrz. Udało się za to odwiedzić znajdujące się obok stadionu Muzeum Fińskiego Sportu. Gdy zbierałem się już powoli w drogę powrotną deszcz rozpadał się już na dobre. Swoją drogą jaki to paradoks…. W zasadzie przez cały wyjazd od czterech dni (z sukcesem) uciekałem przed deszczem. Padało albo zanim przyjechałem, albo gdy odpoczywałem w hostelu, albo w nocy. W końcu dopadło mnie oberwanie chmury na ostatnim zaplanowanym punkcie podróży to jest przy Stadionie Olimpijskim, na którym rozgrywane były Igrzyska w 1952 przy pomniku jednego z największych biegaczy w historii… Symboliczne.
Pora wracać do domu. Zobaczyłem już wszystko, co chciałem. Jeszcze tylko droga do portu obok historycznej ponad stuletniej hali targowej, rejs powrotny, ostatnia noc w hostelu i spacer na lotnisko. Odwiedziłem 3 kolejne kraje, przebiegłem swój 18 półmaraton. W pięć dni na piechotę pokonałem w sumie 90 kilometrów. Nie ukrywam, że był to dla wspaniały wyjazd. Zobaczyłem wiele niesamowitych miejsc, przeżyłem wiele przygód, emocji. Ryga? Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie dość pozytywnie. Spodziewałem się raczej zaniedbanego postradzieckiego miasta. Tymczasem zobaczyłem bardzo interesującą turystycznie europejską stolicę. Tallinn? Tu wiedziałem, że jadę do jednego z najładniejszych i najlepiej zachowanych średniowiecznych miast i nic mnie szczególnie nie zaskoczyło, ani tym bardziej rozczarowało. Helsinki? Tutaj mimo wszystko liczyłem na więcej. Na mnie robią wrażenie pozostawione ślady przeszłości, historia, piękna zabytkowa architektura. W Helsinkach nad historią góruje jednak nowoczesność. Nie mniej te ślady historii też się pojawiły i to w najlepszej możliwej formie. Możliwość zobaczenia Stadionu Olimpijskiego, Muzeum Sportu i pomnika Paavo Nurmiego zdecydowanie zrekompensowało wszystko. Na pewno będę miał co wspominać.
2019.09.08 Tallinn (Estonia) Półmaraton: TALLINNA HALFMARATHON – 1:51:35
Dziewięć lat temu mimo, że w zasadzie nigdy nie biegałem i nie lubiłem biegać, postanowiłem spróbować swoich sił w zawodach biegowych. To był I Bieg Jacka. Po trzech latach względnie lekkiego i niesystematycznego biegania postanowiłem spełnić jedno ze swoich sportowych marzeń i przebiec “jakiś” jeden oficjalny półmaraton. To był IV Bieg Jacka. Po niemalże dokładnie 6 kolejnych latach i zaliczeniu 6 oficjalnych maratonów i 16 półmaratonów po raz 17 stanąłem na starcie zawodów na tym dystansie w jubileuszowym X Biegu Jacka. 6 lat temu było zimno, wietrznie i deszczowo. Tym razem było bardzo gorąco. Mimo niesprzyjającej pogody i małych kryzysów udało się jednak zrealizować plan minimum, czyli uzyskać czas poniżej godziny i pięćdzieseciu minut. W trakcie biegu pojawiła się próba złamania 1:45, ale dziś sił na takie wyzwanie starczyło jedynie do 18km. Pozostaje być z wyniku zadowolonm, jedynie te 6 sekund trochę razi w oczy, można było powalczyć mocniej, ale na końcówce nie kontrolowałem już w ogóle czasu. Poprawka za dwa tygodnie w Tallinie…
2019.08.25 Siedlce Półmaraton 10 BIEG SIEDLECKIEGO JACKA – 1:47:06
…kiedyś się kończy – chiałoby się z łezką w oku powiedzieć. Nigdy nie przypuszczałem, że spontanicznie rzucone w firmowej kuchni podczas porannej herbaty “A może byśmy wystawili jakąś drużynę w Ekidenie?” zmieni się w sześcioletnią, pełną niesamowitych wrażeń, przeżyć, emocji i osiągnięć biegowych przygodę. Choć naszym startom zawsze miała towarzyszyć przede wszystkim dobra zabawa, to i tak od samego początku przyszły sukcesy. Na początku zupełnie niespodziewane. Potem każdy kolejny rok, gdy byliśmy już bardziej świadomi swoich możliwości i siły, przynosił jeszcze większy progres i coraz to lepsze wyniki. W tym roku przyszło nam pobiec razem po raz ostatni. Po ponad 12 latach spędzonych w firmie Nielsen postanowiłem zmienić pracodawcę. W głebi serca marzyło mi się, aby ten nasz ostatni wspólny bieg zakończył się jakimś spektakularnym sukcesem i byłoby to wspaniałe uwieńczenie tych lat startów i naszej drogi, podczas której z drużyny, która stanęła na starcie dla zabawy staliśmy się jednym z murowanych kandydatów do najwyższych lokat. Niestety różne okoliczności pokrzyżowały nam trochę szyki i generalnie w tym roku brakowało nam szczęścia, ale po raz kolejny udało nam się ukończyć zawody w ścisłej czołówce. Piąte miejsce w klasyfikacji Mistrzostw Firm oraz 27 miejsce w klasyfikacji open z czasem 3:00:17 to wszystko na co było nas w tym roku stać.
Bieg podobnie jak w ostatnich latach odbywał się w Parku Szczęśliwickim, a my już zgodnie z tradycją wystartowaliśmy w sobotniej porannej turze. Ekiden zawsze kojarzył mi się z upałem i słońcem. Tym razem było zupełnie inaczej. Dosłownie godzinę przed rozpoczęciem zawodów przez Warszawę przeszło ogromne oberwanie chmury, a potem ulewa towarzyszyła nam jeszcze przez kilka godzin. Dopiero zawodnicy na ostatnich zmianach mogli pobiec w słońcu, ale tak nagła zmiana pogody sprawiła, że służby medyczne miały pełne ręce roboty. W tym roku pierwszą drużynę stanowili Paweł, Andrzej, Ivan, Ewa, Margarita i Mikołaj. Bardzo żałowałem, że nie udało się jeszcze wrócić do biegania po przerwie spowodowanej urlopem macierzyńskim Asi, która zawsze stanowiła bezcenny punkt tej drużyny i tym razem byłoby podobnie. Generalnie też chyba w porównaniu do poprzednich lat zabrakło nam trochę formy. No ale cóż… taki jest sport. Czas 3:00:17 to wynik blisko 8 minut gorszy niż rok wcześniej i ponad 11 minut, niż w 2017 roku. Ja pobiegłem w drużynie Nielsen Polska VI na dystansie 10km wraz z Martą, Pawłem, Bożeną, Marcinem i Michałem i razem osiągnęliśmy czas 3:36:17, z czego ja swój dystans przebiegłem z rezultatem 47:45.
W pierwszym naszym starcie w 2014 roku udało nam się skompletować 3 drużyny, w tym roku wystawiliśmy 8 drużyn, czyli w sumie reprezentowało nas 48 osób. Choć tym razem nie wiązało się to z żadnymi nagrodami, gdyż zrezygnowano z dodatkowych klasyfikacji dla Firm Przyjaznych Bieganiu to ponownie byliśmy jedną z najliczniej reprezentowanych firm i jest to piękne zwieńczenie tych naszych wspólnych 6 lat. Bycie kapitanem takiej ekipy było dla mnie dużym wyzwaniem, zaszczytem, ale przede wszystkim ogromną przyjemnością. Dziękuję wszystkim, którzy dołożyli choćby najmniejszą cegiełkę do tego, byśmy mogli razem osiągnąć wyniki, które osiągnęliśmy i za emocje, które mogliśmy wspólnie przeżyć. Zgodnie zresztą z mottem, które przyświeca tej imprezie ZROBILIŚMY TO RAZEM. Choć historia mojego biegania jest już dość bogata i mam na swoim koncie wiele różnego rodzaju imprez to jednak te nasze wspólne ekidenowe, firmowe starty także zawsze będą miały szczególne miejsce w mojej pamięci i wspomnieniach. Dzięki i do zobaczenia na innych zawodach!
MISTRZOSTWA POLSKI SZTAFET FIRMOWYCH 2014 7. NIELSEN POLSKA – 3:10:38 2015 5. NIELSEN POLSKA – 2:57:28 2016 5. NIELSEN POLSKA – 2:51:07 2017 4. NIELSEN POLSKA – 2:49:18 2018 4. NIELSEN POLSKA – 2:52:23 2019 5. NIELSEN POLSKA – 3:00:17 FIRMY PRZYJAZNE BIEGANIU – NAJWIĘKSZA LICZBA DRUŻYN 2016 4. NIELSEN POLSKA - 6 DRUŻYN 2017 3. NIELSEN POLSKA - 8 DRUŻYN 2018 3. NIELSEN POLSKA - 7 DRUŻYN FIRMY PRZYJAZNE BIEGANIU – NAJSZYBSZA DRUŻYNA 2016 5. NIELSEN POLSKA 2017 3. NIELSEN POLSKA 2018 2. NIELSEN POLSKA NIELSEN POLSKA I 2014 Mariusz Ryżkowski, Joanna Tekień, Andrzej Ignatowicz, Piotr Żaczek, Katarzyna Koszel, Kamil Marcinkiewicz 2015 Gabriel Matwiejczyk, Joanna Tekień, Andrzej Ignatowicz, Mariusz Ryżkowski, Justyna Kwietniewska, Krzyszof Guzowski 2016 Joanna Tekień, Andrzej Ignatowicz, Łukasz Strabel, Mariusz Ryżkowski, Aleksandra Boczkowska, Michał Walerzak 2017 Joanna Tekień, Andrzej Ignatowicz, Mikołaj Nalazek, Yaroslav Protsiv, Aleksandra Boczkowska, Bartłomiej Waś 2018 Bartłomiej Waś, Andrzej Ignatowicz, Mikołaj Nalazek, Aleksandra Boczkowska, Ewa Lindner, Ivan Llorca Garcia 2019 Paweł Kępień, Andrzej Ignatowicz, Ivan Llorca Garcia, Ewa Lindner, Margarita Romanova, Mikołaj Nalazek
2019.05.19 Warszawa Sztafeta Maratońska XV EKIDEN – NIELSEN POLSKA III – 3:36:17 (moje 10 km 47:45)
W tym roku zmagania związane z Siedlecką Ligą Biegową na siedleckim stadionie lekkoatletycznym rozpoczęły się dużo wcześniej, bo już na początku kwietnia. Z punktu widzenia wyników wydawało się to dobrą zmianą, bo uniknięcie letnich lipcowo-sierpniowych upałów dawało szanse na dużo lepsze rezultaty. Z mojej persektywy była to jednak zmiana trochę na gorsze. Już od dłuższgeo czasu miałem bowiem zaplanowany na początku kwietnia wyjazd na półmaraton do Bratysławy i to był dla mnie zdecydowanie priorytet i to pod ten bieg podporządkowałem swoje wiosenne przygotowania. Rywalizację w Siedleckiej Lidze Biegowej rozpocząć mogłem więc dopiero od trzeciej rundy, w dodatku bez przygotowanej na średnie dystanse formy. W takiej sytuacji tegoroczną ligę postanowiłem potraktować głównie jako spotkania towarzyskie.
Jako dystans, od którego rozpocząłem swoje zmagania wybrałem 3000 metrów. Przebiegłem go w czasie 13:08, tak więc 48 sekund wolniej, niż rok wcześniej. Na czwartym etapie wybrałem 5000 metrów. Także w tym przypadku w porównaniu do czasu sprzed roku ten wynik pozostawiał wiele do życzenia (22:34 vs 21:36 w 2018). Na deser został mi najkrótszy dystans 1500 metrów, który rok wcześniej pobiegłem w 5 minut i 52 sekundy. Tym razem potrzebowałem na to 5 minut i 59 sekund. Na poprawki osiagniętych wyników tym razem nie było już okazji.
2019.04.13 Siedlce 3km: SIEDLECKA LIGA BIEGOWA RUNDA III – 13:08
2019.04.27 Siedlce 5km: SIEDLECKA LIGA BIEGOWA RUNDA IV – 22:34
2019.05.04 Siedlce 1,5km: SIEDLECKA LIGA BIEGOWA RUNDA V – 5.59
Siedem lat temu podczas wyjazdu na półmaraton w Wiedniu ostatnim przystankiem mojego autobusu przed dotarciem na miejsce była Bratysława. Wówczas przejeżdżając przez miasto zapadł mi w pamięci przepiękny widok Dunaju z równie cudownym Zamkiem Bratysławskim na wzgórzu w tle. Pomyślałem sobie wtedy, że kiedyś chciałbym pobiec jakiś bieg i tutaj. Zwłaszcza, że przecież Słowacja leży tak blisko.., po sąsiedzku. Trochę to trwało, ale wiosną 2019 roku postanowiłem ten plan w końcu zrealizować i pobiec w Bratysławie 14 Mercedes-Benz Halfmarathon. Dodatkowym pretekstem do tego był też fakt, że dosłownie kilka dni przed tymki zawodami miałem urodziny i uznałem, że będzie to fajny prezent sprawiony samemu sobie.
Podobnie jak podczas mojego pierwszego spotkania z Bratysławą postanowiłem wybrać się tam autobusem. Uznałem, że miasto jest na tyle blisko, że nie ma sensu kombinować z samolotem, zwłaszcza, że bardzo dogodne były godziny jazdy. Z Warszawy wyjeżdżałem późnym wieczorem. Na miejscu miałem więc być z samego rana mając przed sobą cały dzień na zwiedzanie. Sprzyjało też mi szczęście. W autobusie nie było kompletu pasażerów, a mi jako jedynemu trafiło się miejsce w ostatnim rzędzie. Dzięki temu mogłem niczym na kanapie przespać całą noc i dojechać na miejsce minimalizując skutki zmęczenia podróżą. Niestety mniej szczęście miałem ze zdrowiem, gdyż kilka dni przed wyjazdem dopadło mnie przeziębienie. Udało mi się przeżyć całą jesień i zimę bez żadnej infekcji. Zmogło mnie natomiast w najmniej pożądanym momencie. Jeszcze wsiadając do autobusu czułem się fatalnie, ale nie chciałem rezygnować.
Na miejscu byłem już koło 7 rano. Dworzec autobusowy, na którym wysiadłem był ulokowany dosłownie kilkaset metrów od centrum handlowego w okolicy, której zlokalizowane było Expo biegu. Gdy dotarłem na miejsce było jednak jeszcze zbyt wcześnie by odebrać pakiet, dlatego swój pobyt w Bratysławie rozpocząłem od porannego spaceru wzdłuż Dunaju. Idąc tak dość szybko w oddali moim oczom ukazało się bratysławskie Ufo. To tak naprawdę taras widokowy na wysokości 85 metrów ustawiony na jednym z pylonów mostu gdzie działa restauracja Bystrica. Nazwa “Ufo” przyjęła się tu jednak zdecydowanie lepiej. Niestety nie miałem okazji wjechać na górę, ale widoki na panoramę miasta z takiej wysokości muszą być na pewno oszałamiające. Gdy zbliżał się czas otwarcia Biura Zawodów wróciłem w okolice Expo odebrać swój pakiet. Spędziłem tam troszkę czasu, zrobiłem kilka pamiątkowych zdjęć i rozpocząłem zwiedzanie.
Idąc tak przez miasto minąłem Słowacką Galerię Narodową, a potem wybudowaną ponad sto lat temu przez budapesztańskich architektów bratysławską Redutę. Kiedyś było to miejsce rozrywki, występów artystycznych i różnych spotkań mieszkańców Bratysławy. Działały tu również różne stowarzyszenia, a po wojnie budynek został oddany w ręce Filharmonii Słowackiej, która funkcjonuje tam do dziś. Trochę dalej odnalazłem Starą Trżnicę. To tak naprawdę stara hala targowa wybudowana w 1910 roku. Potem wiele lat było tam studio telewizyjne. Niebawem dotarłem w okolice bratysławskiego Starego Miasta. Po drodze minąłem wybudowany na początku XVIII wieku Kościół Trynitarzy powstały w miejscu zburzonego dwieście lat wcześniej Kościoła Świętego Michała. Tuż obok można było odnaleźć wybudowaną około 1300 roku Bramę Św. Michała. Jest to jedyna zachowana brama miejska w Bratysławie. Fortyfikacje za bramą były wzmocnione mostem zwodzonym oraz fosą, po której do dzisiaj pozostał ślad.
Na Starym Mieście znajduje się wiele instytucji państwowych oraz najcenniejszych zabytków stolicy Słowacji. Można powiedzieć, że to tutaj koncentruje się ruch turystyczny miasta. Jednym z takich miejsc jest na pewno największy i najważniejszy Kościół Bratysławy – Katedra Św. Marcina. Świątynia, którą wzniesiono na przełomie XIII i XIV wieku przez 300 lat była kościołem koronacyjnym monarchów węgierskich. Na północ od Katedry ciągną się dawne mury obronne. Otaczały one miasto do XVIII wieku, kiedy to je rozebrano. Niedługo potem dotarłem do budynku Narodowej Rady Słowacji, czyli mówiąc krótko jednoizbowego parlamentu tego kraju. Budynek jest stosunkowo młody, gdyż został wybudowany na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia. Po aksamitnej rewolucji niedokończony jeszcze wówczas budynek chciano wyburzyć, zarzucając mu totalitarny styl. Ostatecznie usunięto z niego jedynie komunistyczne rzeźby, a budowa ukończona została w 1993 roku, już po rozpadzie Czechosłowacji. Nie wzbudził zbytnio mojego zainteresowania zwłaszcza, że już tuż obok na szczycie wzgórza znajduje się olśniewający i dostojny Zamek Bratysławski i to tam skierowałem od razu swoją uwagę i zachwyt. Zakochałem się w nim już wtedy jadąc do Wiednia i nie ukrywam, że to chyba moje ulubione miejsce w Bratysławie. Jest po prostu piękny. Warowne budowle na bratysławskim wzgórzu istniały już w starożytności. Potem swoje budowle wznosili tu też Rzymianie i Słowianie. W X wieku powstał tu zamek z kamienia, zamieniony w fortecę obronną w XV wieku. Potem przebudowano go zarówno w stylu renesansowym, jak i barokowym. Na początku XIX wieku były tu koszary, niedługo potem uległ zniszczeniu w wyniku pożaru wznieconego przez wojska napoleońskie. Odbudowano go dopiero w latach 50 poprzedniego wieku. Muszę przyznać, że widoki spod pałacu na panoramę miasta i przepływający w dole Dunaj są niesamowite. Spędziłem więc tu trochę czasu, by potem krętymi i wąskimi uliczkami dotrzeć na bratysławski Stary Rynek.
Spacerując odnalazłem jeden z najbardziej rozpoznawalnych pomników w tym mieście, a mianowicie bratysławskiego Cumila. Rzeźba przedstawia kanalarza wychylającego się z otwartego włazu kanalizacyjnego i obserwującego przechodniów z poziomu ulicy. Postać zamontowano w 1997 roku i od razu stała się jednym z najchętniej fotografowanych pomników stolicy Słowacji. Podobno każdego, kto pogłaszcze Cumila po głowie czeka szczęście. Kończąc sobotnie zwiedzanie postanowiłem jeszcze wrócić na chwilę w miejsce, gdzie zlokalizowane było Expo, gdyż w programie imprezy dzień przed głównym wydarzeniem był zaplanowany bieg na 10 kilometrów. Uznałem, że warto zobaczyć start i trochę pokibicować. Po drodze spotkał mnie miły akcent, natknąłem się bowiem na Instytut Polski. Koło godziny 15, po blisko 8 godzinach wędrówki po mieście i odkrywaniu Bratysławy postanowiłem wrócić do hostelu. Najwyższa pora trochę odpocząć i przygotować się do zawodów. W końcu następnego dnia już z samego rana czekało mnie spore wyzwanie.
Pogoda jak na początek kwietnia całkiem niezła. Stosunkowo ciepło jak na tę porę roku. Na szczęście po przeziębieniu też nie było już w zasadzie śladu i czułem się dużo lepiej. Start zlokalizowany był w komercyjno-biurowej części Bratysławy, w okolicach galerii handlowej Eurovea, dokładnie w tym samym miejscu, w którym odbierałem pakiet i w którym poprzedniego dnia kibicowałem innym. Udało mi się spotkać kilku Polaków. Bliskość Bratysławy i stosunkowo niskie koszty dojazdu sprawiły, że w imprezie uczestniczyło bardzo wiele osób z Polski. Z baneru reklamowego ustawionego na Expo wynikało, że wśród kilkunastu tysięcy uczestników, którzy przyjechali na ten bieg z 44 krajów świata zarejestrowanych było 80 Polaków, co sprawiło, że byliśmy jednym z najliczniej reprezentowanych narodów. Więcej od nas było tylko (co oczywiste) Słowaków oraz Czechów i Austriaków.
Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem. Ani nie byłem w jakiejś szczególnej formie, a osłabienie spowodowane przeziębieniem i zwiedzanie miasta poprzedniego dnia także na pewno zrobiły swoje. Postanowiłem więc przebiec w miarę spokojnym i równym tempem podziwiając miasto. Początek biegu wiódł mniej atrakcyjnymi częściami Bratysławy. Mogłem się więc całkowicie skupić na kontrolowaniu tempa. Po 5 kilometrach wynosiło ono 5:02 na kilometr, po 10 kilometrach 5:01. Kolejna piątka była bardzo podobna (4:59). Nie wiem czy przyczyną było to, że od tego momentu bieg wiódł już najbardziej atrakcyjniejszymi rejonami Bratyslawy, czy też jednak zabrakło trochę sił, ale ostatnia piątka była już troszkę wolniejsza (5:11). Myślę, że mogło to też wynikać z faktu, że na tym odcinku było już trochę pod górkę. Potwierdza to fakt, że mimo że moje tempo delikatnie spadło to w klasyfikacji piąłem się nadal w górę, co świadczy, że z trasą na tym odcinku radziłem sobie i tak lepiej, niż inni biegacze. Ostatecznie na metę przybiegłem z czasem netto 1:46:28. Wynik, który mnie zdecydowanie satysfakcjonował. Pogoda dopisywała, nastrój też. Spędziłem więc jeszcze trochę czasu na mecie dopingując innych, a potem trochę zmęczony, ale uradowany wróciłem do hostelu, by w końcu odpocząć.
Następnego dnia w poniedziałek miałem zaplanowany powrót do domu. Autobus miałem jednak dopiero bardzo późnym wieczorem, dlatego dzień chciałem jeszcze maksymalnie wykorzystać na zwiedzanie. Z tego też powodu z samego rana wymeldowałem się z hotelu i zacząłem realizować swój wcześniej ustalony na ten dzień plan. Już na samym początku dotarłem do miejsca, które z daleka miałem okazję widzieć już w sobotę. To pamiątkowa płyta związana z aksamitną rewolucją, która wybuchła w Czechosłowacji w listopadzie 1989 roku, a która doprowadziła do obalenia poprzedniego systemu i podzieliła ten kraj na Czechy i Słowację. Na płycie napisane są słowa “Tylko ten kto wywalczył swoją wolność jest jej godzien”. To pod tą płytą mieszkańcy Bratysławy świętują nie tylko rocznicę rewolucji, ale także oddają cześć Janowi Kuciakowi, zamordowanemu dziennikarzowi śledczemu. Został On wraz ze swoją narzeczoną zastrzelony w 2018 roku, gdy wpadł na trop kryminalnych powiązań pewnego biznesmena. Śmierć Kuciaka odbiła się szerokim echem w całej Europie i wywołała masowe demonstracje, a także upadek rządu Słowacji.
Niebawem dotarłem do urokliwego kościółka. Oficjalna nazwa to Kościół Św. Elżbiety. Jednak od dawna jest on znany jako Niebieski Kościół, a to z powodu niebieskiego koloru elewacji, mozaik i dachu. Kolejne miejsce do którego się udałem to tak zwany Plac Prymasowski z Pałacem Prymasowskim oraz Ratuszami Staromiejskim oraz Nowym. Następnie miałem okazje podziwiać wybudowany w połowie XVIII wieku Pałac Prezydencki. Prezydent Słowacji urzęduje tu od 1996 roku. Kolejnym przystankiem na mojej mapie był położony z dala od centrum Slavin. To bratysławski pomnik i cmentarz żołnierzy radzieckich, którzy zginęli podczas II wojny światowej w zachodniej Słowacji. Takie miejsca zawsze mnie przyciągają, głównie ze względu na zainteresowanie II wojną światową. Slavin został wzniesiony pod koniec lat pięćdziesiątych poprzedniego stulecia. Jest tu pochowanych prawie 7000 żołnierzy Armii Czerwonej, którzy polegli podczas zdobywania miasta w kwietniu 1945 r. Jest to też popularne miejsce głównie ze względu na swoją lokalizację. Z tarasów roztacza się wspaniały widok na panoramę miasta. W 2005 roku Slavin odwiedził prezydent Rosji Władimir Putin z okazji wizyty na Słowacji w ramach spotkania z Georgem Bushem.
Wracając w okolice centrum docieram do Parku Jana Krala, który zapamiętałem z biegu, gdyż fragment trasy półmaratonu przebiegał właśnie przez ten znajdujący się nad brzegiem Dunaju park. Jest to najstarszy bratysławski park. Jego obecny wygląd pochodzi z 1839 roku. Wśród starych drzew, z których wiele to gatunki przywiezione z odległych stron znajdują się rozległe trawniki z miejscami odpoczynku. W parku można zobaczyć też altanę wykonaną z części dawnej, gotyckiej wieży kościoła franciszkanów. Ostatni punkt na mojej mapie to słowacki Teatr Narodowy, jedna z najważniejszych instytucji kultury Słowacji. Po kolejnym dniu odkrywania tego pięknego miasta, jakim jest Bratysława w końcu przyszła pora udać się na dworzec autobusowy. Jeszcze tylko kilka godzin oczekiwania na autobus i pora ruszać w drogę do domu…
Muszę przyznać, że był to bardzo udany wyjazd. Wyjeżdżając do Bratysławy miałem poczucie, że to taki trochę low-cost wyjazd i że poza widokiem, w którym się zakochałem od pierwszego wejrzenia, czyli Bratysławskim Zamkiem nad Dunajem, to ponad to, ani miasto ani sam bieg nie zrobi na mnie jakiegoś ogromnego wrażenia. Tymczasem muszę przyznać, że Bratysława zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie i bardzo mi się spodobała. Sam bieg także był organizowany na najwyższym poziomie, a wynik sportowy też zdecydowanie mnie usatysfakcjonował. Można więc śmiało powiedzieć, że było warto, a ta wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem.
2019.04.07 Bratislava (Słowacja) Półmaraton: 14 MERCEDES-BENZ BRATISLAVA HALFMARATHON – 1:46:28