Wyspa jak wulkan gorąca

    W zasadzie cały czas byłem przekonany, że aby zaliczyć kolejny, piąty już kontynent Amerykę Północną będę musiał poczekać do przyszłego roku i będzie to amerykańskie Chicago. Życie napisało jednak inny scenariusz i miasto Al‘a Capone zostało ostatecznie zastąpione miejscem, gdzie pali się najlepsze cygara, litrami pije się rum, a na ulicach jeżdżą piękne klasyczne samochody z połowy poprzedniego stulecia i namiętnie tańczy się rumbę. Mówiąc w skrócie „wyspa jak wulkan gorąca” – Kuba. Nie ukrywam, że ten wyjątkowo ciekawy kraj także był gdzieś tam w moich planach, ale raczej nie zakładałem, że uda mi się go odwiedzić w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. Sam nie wiem do końca jak to się stało, że zacząłem myśleć o tym, aby to wydarzyło się jednak już teraz. Gdy oprócz chęci udało mi się znaleźć także stosunkowo tani bilet to wiedziałem już, że nie ma co odkładać na potem. Nie była to chyba mimo wszystko do końca przemyślana decyzja. Dopiero bowiem szykując się do wyjazdu zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, na co się tak naprawdę porywam, i że prawdopodobnie będzie to jeszcze większe wyzwanie, niż czerwcowy wyjazd do Rio.

      Przede wszystkim pogoda. Nasza jesień to na Kubie czas huraganów. Kilka poradników, które przeczytałem odradzało podróże we wrześniu i październiku. W listopadzie na szczęście miało już być raczej spokojniej. I rzeczywiście. Przeglądając listę licznych kataklizmów, które nawiedziły Kubę w ostatnich dziesięcioleciach przekonałem się, że wszystkie wydarzyły się raczej przed listopadem. Tutaj więc mogłem być trochę spokojniejszy, no ale z upałem, od którego się już trochę w tym roku odzwyczaiłem było wiadomo, że trzeba się będzie zmierzyć i tak. Kolejnym wyzwaniem było znalezienie noclegu. Amerykańskie sankcje sprawiają, że portale których do tej pory używałem do wyboru hostelu nie prowadzą działalności na terenie tego kraju. Tym razem więc musiałem do tego użyć kompletnie mi nieznanej, nie wyglądającej zresztą do końca profesjonalnie strony i nie wiedząc tak naprawdę, czy nie jest to jakaś forma zwykłego oszustwa. Dopiero, gdy udało mi się w Internecie namierzyć bezpośredni kontakt i ostatecznie potwierdzić rezerwację to nabrałem trochę spokoju. W dzisiejszych czasach trudno sobie wyobrazić też podróżowanie bez Internetu. Tym razem jednak musiałem nastawić się na pewne ograniczenia także w tej kwestii. Na Kubie, choć trochę się już pod tym względem zmieniło i jest on coraz bardziej dostępny to jednak w zasadzie wszędzie jest płatny i wymaga wykupienia specjalnej karty z kodem, który umożliwia nam połączenie przez określony dość krótki zresztą czas, najczęściej godzinę. Jakość tego połączenia oczywiście także pozostawia wiele do życzenia. Trzeba się więc było nastawić na to, że być może tym razem przyjdzie sobie radzić zupełnie bez Internetu i ostatecznie, jak się później okazało, w dużej mierzę faktycznie tak się stało. Wyzwaniem mogły okazać się również zupełnie inne, niż w Europie gniazdka elektryczne. Na wszelki wypadek, aby się przykro nie zaskoczyć zainwestowałem w uniwersalną przejściówkę. Przy starych słabej jakości gniazdkach niestety i przejściówka nie do końca gwarantowała sukces. Czasem działało, czasem nie. Trochę jak rosyjska ruletka. Na szczęście gniazdek w pokoju miałem kilka. Możliwych przerw w dostawach elektryczności w ogóle na szczęście nie odnotowałem. Kolejna kwestia: przeliczanie pieniędzy. Galopująca inflacja i fakt, że jeszcze do niedawna na Kubie funkcjonowały dwie waluty: jedna dla lokalnych mieszkańców, a druga powiązana z dolarem i euro dla turystów sprawiają że trzeba być bardzo ostrożnym by się nie pomylić, albo nie dać się oszukać. To tylko niektóre problemy, które należało wziąć pod uwagę. Na inne, na przykład konieczność wyrobienia wizy, niedogodny dojazd z i na lotnisko oraz fakt, że komunikacja w języku angielskim podobnie jak w Rio, czy Limie będzie utrudniona byłem już trochę mentalnie przygotowany. Mimo wszystkich potencjalnych trudności, z którymi się liczyłem, że mogą się pojawić na Kubę wyruszałem jednak podekscytowany licząc, że wszystko będzie dobrze. No, bo jak się tu nie ekscytować perspektywą zobaczenia tego wszystkiego co oferuje Kuba?

      Samolot miałem w piątek rano i podróż do prostych także nie należała. Pierwszy przystanek to Stambuł. Wróciłem na to lotnisko po 8 latach z dokładnością co do jednego dnia, kiedy to byłem tu w drodze do domu po przebiegniętym w tym pięknym mieście maratonie. W Stambule miało być blisko dziewięć godzin oczekiwania na kolejny lot. Przez opóźnienie zrobiło się czternaście. Całą noc przyszło mi zatem spędzić nie w samolocie, tak jak zakładałem i gdzie można byłoby się zdrzemnąć, ale na lotnisku. W przeciwieństwie do wielu innych mniejszych lotnisk, które miałem okazję zobaczyć tutaj życie w nocy nie zamarło nawet przez chwilę. Nie było więc szansy choćby zmrużyć oka. Kolejnych kilkanaście godzin już w samolocie bezpośrednio do Hawany i taksówka do centrum miasta. W sumie z dotarciem do hostelu to prawie czterdzieści godzin turystycznej udręki.

     W Hawanie zgodnie z planem miałem lądować przed ósmą rano. Ostatecznie stało się to w samo południe. Przedłużające się formalności przy odprawie paszportowej, a zwłaszcza z odbiorem bagażu jeszcze tylko bardziej potęgowały moją irytację. Dopóki wśród oczekujących widziałem znajome twarze z samolotu było jeszcze spokojnie, z każdą kolejną chwilą zaczynała mnie jednak powoli ogarniać też mała panika. Przecież miałem tam wszystkie ubrania i buty na bieg. Co będzie jeśli gdzieś po drodze wszystko to zagubili? Na miejscu raczej nie będzie szansy dokupić czegokolwiek. W końcu jednak bagaż się znalazł, a ja już spokojniejszy mogłem łapać jakąś taksówkę.

      Moim pierwszym celem było dotarcie do miejsca, gdzie musiałem odebrać pakiet startowy. Biuro zawodów mieściło się w legendarnym hotelu Habana Libre, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „Wolna Hawana”. Przed rewolucją był to Hilton. Na otwarcie w połowie poprzedniego stulecia przybył sam milioner Conrad Hilton oraz Prezydent kraju dyktator Batista. Po zajęciu Hawany przez Fidela Castro hotel stał się główną siedzibą nowego rządu, a Fidel zamieszkał w pokoju numer 2324. Biuro zawodów odbiegało trochę od tych, które znałem z Europy. Nie było tu żadnych stoisk wystawienniczych, a numery startowe wydawały panie przy kilku biureczkach odnotowując ten fakt… na kartce… długopisem… spisując po prostu imię, nazwisko i numer. Generalnie w ciągu tych kilku dni będę miał okazję wielokrotnie przekonać się jak ważną rolę w administrowaniu czegokolwiek odgrywają tutaj nadal zwykła kartka papieru i długopis. Po odebraniu pakietu skierowałem się już pieszo do położonego niedaleko hostelu, choć tak naprawdę mimo nazwy okazał się być on prywatną kwaterą. Hostal Carmen y León to jeden z popularnych w Hawanie tak zwanych „casa particular”, co oznacza w języku polskim „dom prywatny”. Aktualnie prowadzi go córka Carmen i Leona – Tailen. Pomaga jej mąż Eduardo. To z nią miałem okazję porozmawiać jeszcze przed wyjazdem za pomocą jednej z internetowych aplikacji. Udzieliła mi także kilku podstawowych wskazówek. To co podkreślała kilkukrotnie to fakt, aby nie wymieniać pieniędzy oficjalnymi kanałami, bo się kompletnie nie opłaca. Lepsze warunki zapewnić miał mi czarny rynek, a najlepiej jakbym wymienił u Niej. Rzeczywiście. Otrzymałem kwotę dziesięciokrotnie większą, niż dostałbym w banku, ale i tak nie były to wcale atrakcyjne warunki. Pierwszy lepszy człowiek na mieście zaoferował mi wyższą stawkę, ale nie była to też na tyle duża różnica, a ja nie wymieniałem nie wiadomo ile, aby pluć sobie potem w brodę i jakoś strasznie żałować. Już na podwórku domu, w którym miałem spędzić kilka kolejnych dni czekała ma mnie niespodzianka w postaci zaparkowanego naszego poczciwego starego Malucha. Sam fakt obecności na Kubie starych samochodów, w tym czterdziesto- czy nawet pięćdziesięcioletnich Maluchów, polskich Fiatów, czy radzieckich Ład był mi dobrze znany jeszcze przed wyjazdem. Ceny samochodów są tu ogromne. Gdzieś wyczytałem, że byle jakie dwudziestoletnie auto w przeliczeniu na polskie kosztuje ponad sto tysięcy złotych. Jeśli to prawda to nic dziwnego, że ile się da wyciskają ze starych. Zresztą wszystko tutaj dostaje swoje drugie życie. Na każdym kroku spotyka się tu ludzi, którzy naprawiają stare buty, meble, sprzedają stare używane rzeczy, czy części do czegokolwiek.

      Pokój nie był tani, zwłaszcza biorąc pod uwagę warunki ekonomiczne w tym kraju, ale za to zdecydowanie spełniał moje oczekiwania i swoim standardem przewyższał wiele hosteli, w których miałem okazję nocować przez ostatnie lata. Przede wszystkim mimo, że był trzyosobowy byłem w nim sam. Dodatkowo, czysto, cicho, schludnie, przestrzennie. Miałem w nim wszystko, co było mi potrzebne przez tych kilka dni wliczając w to osobne, niczym nie ograniczone wejście bez konieczności zakłócania spokoju domowników i prywatną łazienkę. Brakowało Internetu, ale na to byłem przygotowany. Bardzo odpowiadała mi także lokalizacja. Kwatera znajdowała w dzielnicy La Habana Centro położonej miedzy luksusową dzielnicą Vedado, a turystyczną Starą Hawaną. Było to także centrum życia mieszkańców tego miasta. Można więc było podejrzeć jak wygląda ich życie na co dzień i przekonać się, że nie jest ono usłane różami. Było stąd też w miarę blisko na start biegu, co zawsze cieszy.

      Tego dnia już szczególnych planów nie miałem. Byłem zmęczony tą podróżniczą katorgą. W kolejnych dniach było wystarczająco dużo czasu, by zobaczyć wszystko to, co zaplanowałem. Postanowiłem więc trochę odespać bezsenną noc. Zwłaszcza, że bieg już przecież następnego ranka. Usnąłem bardzo szybko mimo, że było popołudnie. Obudziłem się w zasadzie sam, bez budzika w pół do czwartej rano. Nic dziwnego. W Polsce dochodziła dziesiąta. Trochę się niepokoiłem, czy uda mi się dotrzeć na start jeszcze o zmroku i często nieoświetlonymi uliczkami. Droga na szczęście okazała się być prosta i krótsza, niż się spodziewałem. Na miejsce dotarłem zdecydowanie za wcześnie. Lubię być wcześniej, aby porobić zdjęcia, czy poczuć atmosferę, ale tym razem nie było sensu. Niewiele się tu jeszcze działo i dopiero rozstawiano barierki. Skończono pół godziny przed startem, ale wiedziałem już, że tu czas płynie trochę inaczej. Czekając w kolejce do depozytu zaczął ze mną rozmowę chłopak stojący przede mną. W pewnym momencie, gdy uznał, że dystans został już wystarczająco skrócony zapytał wprost, czy po biegu nie oddałbym mu swoich butów pokazując na swoje zniszczone. Nie mogłem nawet gdybym chciał i byłoby mnie stać na takie prezenty. Były to bowiem jedyne buty, w których przyszedłem na start. Innych ze sobą nie miałem. Zrobiło mi się trochę głupio, a trochę go żal widząc z jakimi problemami musi się zmagać w swoim bieganiu i wiedząc, że nie jest tu wyjątkiem.

      Gdy startujemy o 6 rano jest jeszcze zmrok. Specjalnych planów co do wyniku nie mam. Nie jestem w najlepszej formie. Po długiej serii siedmiu półmaratonów, które pobiegłem we wrześniu i październiku, przyszło pewne rozprężenie. Po chorobie z którą wróciłem z Sofii czułem, że nie jestem już w takiej dyspozycji jak jeszcze nawet kilka tygodni wcześniej, a brakowało mi już też ostatnio trochę motywacji. Byłem zmęczony tym sezonem. Chyba nawet bardziej psychicznie, niż fizycznie. Także natłok innych obowiązków sprawił, że trochę zluzowałem bieganie. Na Kubę przyleciałem więc po prostu zaliczyć kolejny bieg i dobrze się bawić. Gdy do tego weźmiemy pod uwagę zmęczenie podróżą i warunki atmosferyczne to podstawowym celem było po prostu ukończenie poniżej dwóch godzin. Zaczynam więc bardzo ostrożnie. Gdy zegarek wskazuje przebiegnięte już tysiąc pięćset metrów na poboczu zauważyłem znacznik informujący o ukończeniu dopiero pierwszego kilometra. Trochę skołowany zaczynam się zastanawiać czy to trasa została źle zmierzona, czy też po prostu błędnie ustawiono znacznik. Z kolejnymi na szczęście jest już wszystko w porządku i mogę odetchnąć z ulgą. Trasa jest zmierzona jak należy. Po kilku kilometrach dobiegamy do El Capitolio. Podobno w poprzednich edycjach start i meta były zlokalizowane w tym miejscu. Szkoda, że to się zmieniło, bo niewątpliwie dodawało to i prestiżu i uroku całej imprezie. Budynek jest naprawdę imponujący. Jest jedną z największych atrakcji tego miasta, z którą skojarzenia nasuwają się same, bo żywo przypomina ten, który odnajdziemy podczas podróży do stolicy USA. Budowa El Capitolio rozpoczęła się w 1926 roku, kiedy Kuba była pod silnym wpływem USA. Obiekt wzniesiono na podstawie dokładnie tego samego projektu, co Kapitol z Waszyngtonu, choć wielu specjalistów upiera się nawet, że to ta wersja jest bardziej udana. Mój wzrok przykuwa zwłaszcza kopuła. Podobno ma dziewięćdziesiąt cztery metry i jest trzecią co do wielkości na świecie. Dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej mijamy Grand Teatro de la Habana, czyli tutejszy Teatr Wielki oraz jeden z najbardziej ekskluzywnych hoteli w Hawanie Hotel Inglaterra. Wybudowano go ponad sto pięćdziesiąt lat temu, a w czasie wojny hiszpańsko-kubańskiej zatrzymywał się tu np. Winston Churchill i czy też inni znakomici goście.

      Na kolejnym kilometrze dobiegamy do Muzeum Rewolucji. Okazały budynek, który kiedyś był siedzibą dyktatora Batisty dziś przypomina historię Kuby z perspektywy rewolucji. Na placu przed wejściem można dostrzec ustawiony sprzęt wojskowy, w tym stary sowiecki czołg. Następnego dnia, gdy tu wrócę już na spokojnie będę miał okazję przeczytać z ustawionej obok tablicy, że to rzekomo z tego czołgu Komandor Fidel Castro ostrzelał amerykański okręt podczas inwazji w Zatoce Świń w 1961 roku.

      Biegnąc nawet nie wyglądam w tłumie biało-czerwonych koszulek, bo czuję, że prawdopodobnie jestem jedynym Polakiem, który przybył do Hawany na ten bieg (potem w wynikach sprawdzę, że jednak było nas dwóch: jeden w maratonie i drugi w półmaratonie). Tym bardziej nie spodziewam się tu zobaczyć żadnych polskich kibiców. Niewątpliwie czuję jednak wsparcie Kubańczyków, którzy widząc polskiego orła na mojej koszulce od czasu do czasu dają wyraz sympatii wykrzykując miłe hasła. Generalnie podczas całego pobytu odniosłem wrażenie, że na Kubie nas Polaków lubią.

     Mijają kolejne kilometry. Po siedmiu dobiegamy do Malecon. To najsłynniejszy kubański deptak, na którym toczy się życie towarzyskie. Wybudowany w 1901 roku przez amerykańską armię jest świetnym miejscem, by wyglądać swojego amerykańskiego snu za oceanem… Na Malecon spotykają się Kubańczycy późnym wieczorem na plotki, słuchanie muzyki oraz na przyglądanie się spacerującym turystom. To miejsce spotkań, randek, zabawy. Teraz jest to pusto. Wrócę tu popołudniu.

      Biegnąc tak wzdłuż oceanu w pewnym momencie zauważyłem jakiś duży pomnik. Z tabliczki mimo, że była po hiszpańsku zrozumiałem, że to pomnik poświęcony ofiarom okrętu USS Maine. Nie znałem tej historii. Już po powrocie do domu dowiem się, że to okręt, który zatonął po eksplozji tutaj u wybrzeży Kuby w 1898 roku i wydarzenie to stało się przyczyną wybuchu wojny amerykańsko-hiszpańskiej. Zginęło wówczas 260 członków załogi. Tuż obok mijamy wyróżniający się swoją nowoczesnością na tle wszystkich innych budynek amerykańskiej ambasady. Przed budynkiem ustawionych podobno kiedyś było sto trzydzieści osiem masztów. W czasie zimnej wojny, gdy Amerykanie wieszali billboardy informacyjne skierowane do Kubańczyków Fidel wieszał na masztach flagi, które skutecznie zasłaniały “wywrotowe” hasła. Dziś masztów już nie widzę. Zastąpiła je chyba jakaś pro kubańska metalowa konstrukcja w kształcie olbrzymiej jednej flagi.

      Biegnie mi się cały czas zaskakująco dobrze. Gdy minęliśmy półmetek, a ja czuję się stosunkowo mocno postanawiam przyspieszyć, z nadzieją, że może uda się złamać godzinę i pięćdziesiąt minut. Przed startem nie planując biegu na konkretny wynik nawet nie sprawdziłem profilu trasy. Zakładałem, że skoro bieg jest nad oceanem to powinno być raczej płasko. Wcale tak płasko jednak nie jest, a pagórki zaczęły się w zasadzie od samego początku. Najbardziej strome kilkudziesięciometrowe podbiegi czekają na biegaczy tutaj, od trzynastego kilometra. Dodatkowo słońce grzeje coraz mocniej, a wiatr wiejący od oceanu tylko trochę łagodzi jego skutki. Plany przyspieszenia muszę więc odłożyć przynajmniej na jakiś czas. Gdy po szesnastu kilometrach nadal nie dotknął mnie żaden kryzys nabieram już przekonania, że powinno się udać złamać godzinę i pięćdziesiąt minut. Od tej pory kontroluję już po prostu swoje tempo na aktualnym poziomie bez zbędnych szaleństw. Ostatni najszybszy ze wszystkich. Na prostej prowadzącej do mety wyciągam biało-czerwoną flagę i przebiegam z nią wyciągniętą w górę w geście triumfu. Czas to ponad dwie i pół minuty poniżej celu. Zdecydowanie mnie satysfakcjonuje, żeby nie powiedzieć raduje.

      Na mecie spędziłem jeszcze chwilę. Zrobiłem kilka zdjęć na pamiątkę. Wśród zawieszonych nad podium około trzydziestu flag krajów pochodzenia biegaczy wisi ta biało-czerwona. Skoro było nas tylko dwóch to flaga zawisła tu specjalnie dla naszej dwójki. Miło. Potem szybki powrót na kwaterę. Prysznic, przebranie się i byłem gotowy odkrywać Hawanę. Postanowiłem jednak trochę zmienić plany. Z powodu braku Internetu nie mogłem udostępnić w telefonie swojej lokalizacji, a co za tym idzie żadna z aplikacji z mapami nie działała. W takiej sytuacji najbardziej intensywne zwiedzanie postanowiłem przełożyć na następny dzień, a tego dnia skupić się na miejscach, do których drogę już mniej więcej znałem bez mapy.

      Podążając w stronę swojego pierwszego celu po drodze raz jeszcze dotarłem na metę maratonu. Akurat zaczynała się dekoracja najlepszych maratończyków i półmaratończyków. Postanowiłem więc zostać chwilę. Przypadkowo spotkanych ludzi poprosiłem o jeszcze jedno zdjęcie z mety. Okazało się, że to pracownicy Czeskiej Ambasady, którzy przyszli kibicować swoim rodakom. Porozmawialiśmy miło chwilę nawzajem zaskoczeni swoją obecnością tutaj i poszedłem dalej. Niebawem dotarłem do Placu Rewolucji. To szczególne miejsce w Hawanie, swoisty ołtarz Ojczyzny i miejsce najważniejszych wydarzeń związanych z obchodami świąt narodowych kraju. To plac, na którym co roku świętowano urodziny przywódcy Fidela Castro. To także jedno z najsłynniejszych miejsc w Hawanie, w którym centralne miejsce zajmuje pomnik pisarza Jose Martiego. Na znajdujących się tu budynkach ministerstw można także odnaleźć podobizny Che Guevary wraz z jego słynnym powiedzeniem “Hasta la victoria, siempre” i Camila Cienfuegosa, który po wybuchu rewolucji często przemawiał z Fidelem. Po jakimś czasie jego osoba wzbudzała większą ekscytację wśród tłumu niż sam Castro, któremu najwyraźniej się to nie spodobało. Camilo zaginął w niewyjaśnionej katastrofie lotniczej. Co ciekawe, nie odnaleziono wraku samolotu… Siedemdziesiąt dwa tysiące metrów kwadratowych placu robi wrażenie. Tak samo jak zaparkowanych na nim kilkanaście starych klasycznych amerykańskich samochodów z lat pięćdziesiątych. Przejażdżka takim autem to jedna z największych atrakcji na Kubie, która przyciąga turystów. Ilość takich aut jest tutaj ogromna i są naprawdę przepiękne. Kontynuując swój marsz skierowałem się w stronę znanego mi już Hotelu Habana Libre. Po drodze minąłem budynek Uniwersytetu. Universidad de la Habana jest najstarszą uczelnią Kuby i co ciekawe jedną z pierwszą w obu Amerykach. To tutaj prawo studiował Fidel Castro, a gdy do władzy doszedł Batista, teren uczelni był miejscem protestów antyrządowych. Potem protestowano tu już także przeciwko rządom Castro. Tuż nieopodal odnalazłem znany Hotel Capri. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem, że w 1955 r. prezydent Batista uchwalił ustawę, na mocy której każdy kto zdecydował się budować hotel, otrzymywał specjalne ulgi podatkowe, pożyczki i licencję hazardową. Hotel Capri był pierwszym, który został wybudowany zgodnie z tym nowym rozporządzeniem. Otwarty w 1957 r. gościł największe gwiazdy Hollywood.

      Gdy dotarłem do położonego kilkaset metrów dalej Hotelu Habana Libre dowiedziałem się, że w jest tu możliwość wykupienia dostępu do WIFI w hotelowym holu. Godzina kosztuje jedno euro. Zdecydowałem się bez wahania. Dzięki temu mogłem sprawdzić co słychać w kraju, a przede wszystkim rozwiązać problem z niedziałającymi mapami. Od tej pory będę przychodził tutaj codziennie na godzinkę popołudniami. Przypomniały mi się trochę czasy końca lat 90, gdy aby skorzystać z Internetu biegało się do kafejek internetowych. Jak to się trochę niegrzecznie mówi „gimby nie znajo”.

      Wracając już powoli na kwaterę zajrzałem do Callejon de la Hamel. Bez krzty przesady można powiedzieć, że ta skromna mała uliczka to epicentrum kultury kubańskiej w tym mieście. Rzeźby, murale, wielobarwne budynki wyróżniają się na i tak kolorowych ulicach Hawany. Wyczytałem, że wiele się tu dzieje zwłaszcza w niedzielne popołudnia. Faktycznie. Akurat trwał uliczny koncert jakiegoś lokalnego zespołu. Muzycy grali, śpiewali, tańczyli do kubańskiej muzyki skutecznie zapraszając do tego zebranych wokół ludzi. Jednym słowem mini-karnawał.

      Po południu, gdy trochę odpocząłem raz jeszcze wybrałem się na Malecon. Tym razem już na spokojnie. Spacerując wzdłuż oceanu doszedłem do znanego mi już pomnika. Widok załatwiającego bez skrępowania na pomniku swoje potrzeby i to te większego, drugiego kalibru młodego Kubańczyka pozostałby pewnie ze mną na długo, gdyby nie przebił go następnego dnia widok kompletnie nagiego starszego mężczyzny wykrzykującego jakieś hasła i paradującego środkiem jednej z głównych ulic między mijającymi go samochodami. Poza mną nie wzbudzał raczej szerszego zainteresowania jakby działo się to wszystko na porządku dziennym. Hmm… Mimo tego typu dość ekstrawaganckich, trzeba przyznać, ekscesów oraz generalnie biedy i ubóstwa, co jak wiadomo zawsze podnosi poziom przestępczości muszę przyznać, że podczas całego pobytu czułem się naprawdę bezpiecznie. W sumie nic dziwnego. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem, że na wyspie, która w dużej mierze żyje z turystyki ataki na turystów są karane surowo, na równi z morderstwem. To wiele tłumaczy. Trudno powiedzieć, czy przewidziane są jakieś kary za paradowanie w nagim przyrodzeniem środkiem ulicy. Nie sprawdzałem.

      Wracając do pokoju w końcu natknąłem się na normalny sklep. Nie jest to częsty widok. Małych sklepów spożywczych tu w zasadzie chyba za bardzo nie ma. To, co widziałem do tej pory to jakieś małe punkty w pomieszczeniach przypominających bardziej jakieś komórki, czy garaże, gdzie ze stolika można kupić jedynie kilka, co najwyżej kilkanaście podstawowych produktów. Widok normalnego sklepu bardzo mnie ucieszył choć słowo “normalność” jest tutaj zdecydowanie na wyrost. Pustki na półkach, a ceny często zdecydowanie wyższe, niż u nas. Nie wiem jak ci ludzie tutaj żyją. Pierwszy raz w podróż zabrałem ze sobą chleb z Polski i była to naprawdę dobra decyzja.

      W nocy bardzo źle spałem. Budziłem się w zasadzie co godzinę. Dokuczał mi okropny katar i potworny ból głowy. Przeziębiłem się siedząc godzinę w mocno klimatyzowanym holu hotelu Habana Libre poprzedniego dnia. Rano, choć nadal czułem się mocno osłabiony na szczęście było już zdecydowanie lepiej. To dobra wiadomość. Przede mną przecież perspektywa całodziennego zwiedzania.

    Swoje pierwsze kroki skierowałem do Chinatown. Mało kto wie, że niegdyś na Kubie mieszkała całkiem spora społeczność chińska. Pozostałością po przybyszach z Chin jest właśnie ta okolica. Jeszcze przed wyjazdem przeczytałem, że z uwagi na to, że większość z nich wyemigrowała już do Stanów Zjednoczonych, nie poczuje się już w pełni atmosfery, która panowała tutaj przed rewolucją kubańską. Mimo to byłem troszkę rozczarowany. Liczyłem na więcej, niż tak naprawdę jedna uliczka w pełni w chińskim stylu.

      Podążając dalej już chwilę potem, jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki zobaczyłem kompletnie inną Hawanę. Czystą, zadbaną, piękną. To tutaj zaczyna się turystyczne serce miasta – dzielnica Havana Vieja, czyli po prostu Stara Hawana, a ja mogłem zacząć odkrywać jej najpiękniejsze tajemnice. El Capitolio, Grand Teatro de la Habana, czy hotel Inglaterra już znałem, teraz mogłem podziwiać je na spokojnie. Niebawem dotarłem do Museo Nacional de Bellas Artes, czyli Muzeum Sztuk Pięknych, które może pochwalić się jedną z najbardziej okazałych kolekcji w całej Ameryce Łacińskiej. W zasadzie wystarczyło się obrócić na pięcie, a moim oczom ukazał się kolejny mój cel, a mianowicie słynny bar El Floridita. Muszę uczciwie przyznać, że dopiero dzięki temu wyjazdowi dowiedziałem się o bardzo bliskich związkach Ernesta Hemingwaya z tą wyspą. Pisarz uwielbiał Kubańczyków. Sam o sobie mawiał, że jest Kubańczykiem z krwi i kości. Spędził tutaj dwadzieścia lat swojego życia, tutaj też powstały jego największe powieści. Gdy nie pisał prowadził bujne życie towarzyskie, był też niestety alkoholikiem. Jego maksyma brzmiała „skończyć pracę do południa, a picie do trzeciej”. To właśnie w słynnym barze El Floridita w Hawanie pisarz popijał daiquiri, na które zachodzą dziś tutaj turyści z całego świata. Niestety nie wszedłem do środka. O tej porze było jeszcze zamknięte. Niedaleko można odnaleźć także wybudowany dokładnie sto lat temu hotel Ambos Mundos. Pisarz zatrzymywał się tutaj przez kilka lat, a jego pokój nr 511 na piątym piętrze można zwiedzać do dziś. Podążając dalej dotarłem do budynku Bacardi z symbolicznym nietoperzem na czubku. Nazwa nie jest przypadkowa. Kiedyś była to główna siedziba firmy dopóki nie został znacjonalizowany przez rząd Castro, rodzina Bacardi wyemigrowała, a produkcja przeniesiona zagranicę. Na skwerze przy znanym mi już Muzeum Rewolucji zrobiłem krótką przerwę na odpoczynek. Znając wrażliwość komunistów w stosunku do obiektów o charakterze militarnym na wszelki wypadek pilnującego terenu żołnierza zapytałem, czy mogę robić zdjęcia. Nie było problemu. Kierując się dalej dotarłem do tutejszej katedry San Cristobal. To tutaj przez ponad wiek spoczywały szczątki Krzysztofa Kolumba, które potem zostały przeniesione do Sevilli. Zbliżając się już powoli do końca swojej wycieczki dotarłem do Placu Św. Franciszka, znajduje się u także wybudowany w XVI wieku Kościół tego samego patrona. Świątynia jest częścią dawnego klasztoru franciszkanów. Dziś mieści się w nim muzeum, w którym znajdują się liczne wartości historyczne i religijne. Na placu odnalazłem także Fryderyka Chopina, który siedział zadumany na ławeczce. Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Przed wyjazdem wyczytałem bowiem, że ustawiono tu jego figurę kilka lat temu. W zasadzie to przyszedłem tu głównie dla niego. Przysiadłem na chwilę obok. Na koniec, można powiedzieć na deser zostawiłem sobie Plac Stary. Dawniej był miejscem egzekucji, walki byków, handlu niewolnikami. Dziś Plaza Vieja jest perełką turystyczną na szlaku zwiedzania Starej Hawany. Co ciekawe w poniedziałkowy poranek było tu wiele grup dzieciaków w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym, którzy wraz z opiekunami oddawali się tu różnym aktywnościom sportowym i zabawom z piłkami. Grali tutaj także swoja muzykę lokalni muzycy, spacerowali turyści. Generalnie wiele się działo. Zauroczony tym, co widziałem w ciągu dnia, ale i potwornie zmęczony wróciłem na kwaterę.

      Na ostatni dzień specjalnych planów już nie miałem. Rano postanowiłem wybrać się jeszcze do Starej Hawany mając w pamięci, że jest tam sporo sklepów z pamiątkami. Co ciekawe mimo bliskich relacji z Chinami nie ma tu w ogóle chińskiej tandety. Wszystko jest produkowane na miejscu, przez lokalnych mieszkańców z dostępnych tu materiałów, dzięki czemu pamiątka z Kuby jest faktycznie pamiątką z Kuby i ma swój kubański charakter. Zaopatrzony w suweniry wróciłem do pokoju chwilę odpocząć, a po południu wybrałem się ten ostatni raz na Malecon. Po drodze odnalazłem jeszcze Hotel Nacional. Przebiegałem tędy w niedzielę. Byłem też tu w poniedziałek, ale wówczas go nie rozpoznałem. Dumnie góruje na skale nad oceanem. Przed rewolucją był często odwiedzany przez gwiazdy Hollywood. Nocował tu też Churchill, czy Sinatra, a w 1946 roku odbył się tu zjazd największych amerykańskich mafiosów. Potem nie musząc już nigdzie biec, nigdzie iść, nie mając już żadnych planów i celów do zrealizowania mogłem w końcu spocząć na murku promenady Malecon. Leżąc tak beztrosko, słuchając szumu fal starałem się łapać upalne promienie słoneczne. Będą mi musiały wystarczyć na wiele miesięcy. Rozmyślałem też o tym co przez tych kilka dni przeżyłem próbując szukać naturalnych porównań do Brazylii. Mimo wszystko zdecydowanie większą ilość wrażeń i frajdy dostarczyło mi Rio. Wyjazd na Kubę dał mi jednak pewne poczucie dumy. Dumy, że zrobiłem coś wyjątkowego, bo niewątpliwie ten wyjazd i start w tym biegu był dla mnie sporym wyzwaniem. Naładowany tą energia i pozytywnymi emocjami wróciłem na kwaterę. Teraz już tylko pakowanie, a jutro z samego rana jeszcze o zmroku jedna z niewielu rzeczy w tym swoim podróżowaniu, których naprawdę i szczerzę nie lubię. Powroty…. Tym razem już na szczęście bez opóźnień i szybciej mimo, że z dodatkowym międzylądowaniem w stolicy Wenezueli Caracas. To dla mnie w zasadzie koniec tego sezonu. Kolejny półmaraton za prawie trzy miesiące, a przede mną czas odpoczynku i ostatecznego sprecyzowania planów na kolejny sezon.

2024.11.17 Hawana (Kuba) MARABANA CUBA MEDIO MARATON – 1:47:16

Więcej zdjęć z Hawany:

Więcej zdjęć z biegu:


Oceń ten wpis

Ile gwiazdek przyznajesz?

Średnia ocena 5 / 5. Ilość głosów: 3

Brak głosów! Bądź pierwszym oceniającym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *