Na tarczy

      Jednymi z tych zawodów, które wywołują we mnie skrajne emocje są na pewno te w Platerowie. Od wielu lat startuję w tej podlaskiej miejscowości, która jest tutejszą stolica jabłka i zawsze z chęcią tu wracam, choćby dlatego, że atmosfera jest zawsze wspaniała i za każdym razem jest to okazja by spotkać w jednym miejscu wielu biegowych znajomych. W Platerowie pobiegłem także swoje najszybsze 5km w życiu. Było to w 2022 roku i stało się mimo, że po zaraz po starcie musiałem się zatrzymać, by zawiązać rozwiązujące się sznurowadło. Niestety było to także miejsce jednej z moich największych biegowych porażek. W 2021 roku, gdy po raz pierwszy pojawił się dystans półmaratonu postanowiłem się zapisać. Był to mój pierwszy półmaraton po pandemii i wystartowałem dość spontanicznie nie do końca wiedząc na co się wówczas porywam. Ciężka trasa, niesprzyjająca słoneczna pogoda i braki treningowe sprawiły, że ostatnie pięć kilometrów były dla mnie koszmarem. Ukończyłem, ale końcówka to było raczej człapanie, niż bieg. Do dziś jest to mój najwolniejszy oficjalny półmaraton w życiu, jedyny powyżej dwóch godzin, a przecież już ich trochę przebiegłem. Rachunki z tą trasa udało mi się już wyrównać, gdy wróciłem do Platerowa w 2023 roku i wówczas już wszystko poszło zgodnie z planem. Poprawiony o prawie kwadrans wynik na poziomie 1:49:13 w pełni mnie usatysfakcjonował i poczułem, że „jesteśmy kwita”. W tym roku wybrałem się na Podlasie po raz kolejny, by po prostu pobiec swój 72 bieg na tym dystansie.

      Szczególnych planów jeśli chodzi o wynik nie miałem. Wiedziałem, że ze względu na wyjątkowo trudną pagórkowatą trasę wyniki, które uzyskałem ostatnio w Sztokholmie, czy w Warszawie będą tu nie do powtórzenia. Mimo to liczyłem, że 1:50 uda się złamać. Trudno było jednak ocenić jaki wpływ może mieć pogoda. Po dwóch tygodniach względnego ochłodzenia w dniu biegu prognozowano 28 stopni, co biorąc pod uwagę start w samo południe mogło znacznie pokrzyżować plany. Mimo to wystartowałem, tak jak robiłem to ostatnio – w tempie poniżej 5 minut na każde tysiąc metrów. Jednak już po trzech kilometrach musiałem to zweryfikować, podobnie jak oczekiwania co do wyniku na mecie. Generalnie do 10 kilometra wyglądało to jeszcze nienajgorzej i dałoby rezultat tak, jak bym sobie tego życzył poniżej 1:50. Coraz częściej mijałem już jednak idących poboczem tych, dla których dotychczasowe tempo okazywało się być za szybkie. Czułem, że prędzej czy później kłopoty pojawią się i u mnie.  Mimo, że mi udawało się jeszcze utrzymywać swój rytm biegło mi się w zasadzie od początku bardzo ciężko i w połowie dystansu musiałem się niestety poddać i ja. W coraz mocniej w palącym słońcu nie byłem w stanie zrobić nic więcej, niż biec po 5:30, a wkrótce i to okazało się być za szybko. Czułem, że sie powoli odwadniam. Gdy dobiegłem do znanego mi już doskonale podbiegu na 13km, który w poprzednich startach w Platerowie dał mi się tak mocno we znaki, że go zapamiętałem mimo upływu lat moje tempo jeszcze spadło.

      Od tej pory celem było już jedynie złamać dwie godziny, choć momentami to czy się uda, nie było dla mnie też wcale takie oczywiste. Każdy kilometr był coraz trudniejszy, starałem się kontrolować, aby każdy z nich był poniżej 6 minut, ale nawet to sprawiało mi sporo trudności. Było naprawdę gorąco, a moje tętno, gdy tylko przyspieszałem choć odrobinę, co chwilę skakało w okolice 175. W Warszawie dwa tygodnie temu przebiegłem ten dystans ze średnim tętnem 155. Od czasu do czasu chciało mi się wymiotować, co na półmaratonie mi się w ogóle nie zdarza. To, co mnie dziwiło to to, że w zasadzie prawie nikt mnie nie wyprzedzał mimo, że moje tempo od startu przecież drastycznie spadło. Minęło mnie może w sumie z pięć, albo sześć osób. W końcu po prawie dwóch godzinach zmagań udało się dotrzeć do mety z półtoraminutowym zapasem i wynikiem 1:58:31. To trzeci najwolniejszy mój półmaraton w życiu. Co by nie powiedzieć… totalna porażka. Nie zdążyłem się nawet bardzo rozczarować tym wynikiem, gdy okazało się, że dał mi ostatecznie w gronie 84 zawodników 30 miejsce open i 9 w kategorii wiekowej. Tylko 31 osobom to jest 37% udało się złamać dwie godziny. Choć tych półmaratonów już przecież trochę przebiegłem to chyba pierwszy raz zdarzyła mi się taka sytuacja. To pokazuje jak ciężkie to były warunki, w których przyszło nam rywalizować i jak wysoko postawiona to była poprzeczka. Marne to pocieszenie, ale zawsze coś. Kolejny 73 półmaraton już za tydzień.. mam nadzieję, że będzie już trochę łatwiej i pójdzie znacznie lepiej. Dwa tygodnie temu w Warszawie przekonałem się przecież, że jakaś tam forma jest (1:41:56). 

2025.09.21 Platerów Półmaraton: 14 BIEGIEM PRZEZ PLATERÓW – 1:58:28


Potwierdzenie

      Na kolejny swój półmaraton przyszło mi poczekać jedynie tydzień. Tym razem był to WIZZAIR WARSAW NIGHT HALFMARATHON PRASKI. To był już mój piąty start na tych zawodach i czwarty raz z rzędu. Startowałem tu w 2013 roku, czyli pierwszej edycji, która jescze miała charakter biegu dzinenego, a także w latach 2022, 2023 i 2024 już w nocnej scenerii i mozna powiedzieć, że ten bieg już na stałe wpisał się w mój kalendarz. Lubię tę imprezę głównie ze względu na bliskość, przyjazną płaską trasę i możliwość spotkania w jednym miejscu wielu biegowych przyjaciół poznanych na różnych etapach mojej biegowej przygody. Na to liczyłem i tym razem.

      Trzeba przyznać, że w tym roku pogoda szczęśliwe dopisała. Początek września to czas, gdy biegaczom często towarzyszy jeszcze upał. Tym razem było inaczej. Temperatura do biegu bardzo dobra, choć przeszkadzać mogła trochę wysoka wilgotność powietrza. Przed biegiem tak jak się spodziewałem udało się spotkać wielu znajomych. Czas mijał na wspomnieniach i miłych rozmowach. W końcu trzeba było jednak zająć miejsce w swojej strefie startowej.

      Szczególnych oczekiwań co do wyniku w zasadzie nie miałem. Tak jak często ostatnio plan minimum zakładał czas 1:50:00, maksimum poprawę rezultatu sprzed tygodnia ze Sztokholmu (1:44:27), który mnie bardzo pozytywnie zaskoczył i zastanawiałem się czy ta forma rzeczywiście jest, czy też był to jedynie przypadek i tak zwany „dzień konia”. Zegarek ustawiłem na 1:45. Początkowo zaraz po starcie utknąłem trochę w wielotysięcznym tłumie, ale po kilkuset metrach udało się ustabilizować tempo na 4:50-4:55 i tak pokonywałem kilometr po kilometrze. Biegło mi się chyba trochę ciężej niż w Szwecji, ale było delikatnie szybciej. Po dziesiątym kilometrze miałem czas kilkanaście sekund powyżej czterdziestu ośmiu minut. To 45 sekund lepiej, niż w Sztokholmie. Przez kolejne kilometry udawało mi się utrzymywać swoje tempo. Ułatwiała to bardzo płaska trasa. Na całym dystansie był w zasadzie jeden bardziej wymagający podbieg, ale był na tyle krótki, że udało się go pokonać bez strat.

      Zaczynało się robić coraz ciężej. Mimo to każde kolejne tysiąc metrów zwiększało zapas do ustawionej na starcie w zegarku bariery 1:45. Pomagało niewątpliwie to, że zrobiło się już bardziej rześko, a rozgrzane ciała chłodził delikatny wiatr. Szesnasty czy siedemnasty kilometr to czas, gdy zwykle zmęczenie zaczyna odzywać się już na dobre. Na Półmaratonie Praskim ten odcinek biegnie się stosunkowo dobrze. To bardzo długa prosta zakończona nawrotką. Przemierzając ten fragment zawsze lubię wypatrywać z naprzeciwka znajome twarze, pozdrawiać. Pozwala to na chwilę zapomnieć o bólu i zmęczeniu. Atmosfera na trasie też była bardzo gorąca.  Starałem się często przybijać „piątki” zwłaszcza z najmłodszymi. Na dwa kilometry przed metą wiedziałem już w zasadzie, że cel uda się zrealizować. Nie miałem jedynie świadomości jaki ostatecznie osiągnę wynik. Byłem już  zbyt zmęczony, aby dokładnie to kalkulować. Postanowiłem o tym nie myśleć i po prostu nadal robić swoje. Zrobiło się nawet szybciej, niż wcześniej. Ostatnie kilkaset metrów jeszcze przyspieszyłem, bo zerknałem kątem oka na zegarek i dostrzegłem, że będzie blisko granicy 1:42. Ostatecznie na metę wpadłem z czasem 1:41:56. Nawet nie czułem się bardzo źle. Było na tyle dobrze, że w zasadzie siłą rozpędu dobiegłem do depozytów odebrać swoje rzeczy i udało mi się biegiem zdążyć  na wcześniejszy, niż planowałem pociąg do Siedlec. Przebrałem się już wewnątrz w toalecie. Jeszcze tylko półtorej godziny jazdy i w domu.

      Wróciłem bardzo zadowolony. Udało się potwierdzić, że treningi w sierpniu nie poszły na marne.  To mój ósmy najszybszy półmaraton w życiu, co niewątpliwie bardzo mnie ucieszyło, zwłaszcza, że mimo wszystko było to bardzo niespodziewane, ale myślami już też jestem trochę przy kolejnych. Jak nic się nie wydarzy nieprzewidzianego to w tym roku czeka mnie jeszcze sześć, choć pewnie już trochę spokojniej i bez szczególnych oczekiwań jeśli chodzi o wyniki. Kolejny już za dwa tygodnie Platerów…

2025.09.06 Warszawa Półmaraton: WIZZAIR WARSAW PRASKI NIGHT HALFMARATHON – 1:41:56


Potop Szwedzki

         Jednym z moich turystyczno-biegowych kierunków odnośnie których plany zostały pogrzebane przez pandemię była Szwecja. W 2020 roku byłem już w zasadzie zapisany na wydarzenie, które nazywało się Biegowy Potop Szwedzki i czekałem już tylko na lato, by móc te plany zrealizować. Nazwa nawiązywała oczywiście do wojny z XVII wieku i najazdu wojsk szwedzkich na ówczesną Rzeczpospolitą. Z tym, że teraz role miały się odwrócić i to biegacze z Polski planowali najechać Szwecję. Uczestnicy mieli spotkać się w Gdyni, skąd do Szwecji pływa prom sponsora tej imprezy i którym to mieliśmy dotrzeć do Karlskrony, a potem pięknymi malowniczymi trasami planowaliśmy pobiec organizowany na miejscu na jednym z dwóch wybranych przez siebie dystansów bieg. Na koniec miało na nas czekać zwiedzanie tego pięknego średniowiecznego miasteczka i powrót do kraju dokładnie tą samą drogą, którą przypłynęliśmy. Nic jednak z tego nie wyszło. Wydarzenie zostało odwołane, a ja z zaliczeniem Szwecji musiałem poczekać ładnych kilka lat. Teraz w końcu przyszła pora i na ten kraj. Biorąc jednak pod uwagę, że zmieniły się trochę okoliczności to postanowiłem najechać Szwecję już tylko w pojedynkę, po swojemu i na własnych warunkach. Zamiast Karlskrony wybrałem stolicę Sztokholm, planowane wówczas piętnaście kilometrów zamieniłem na półmaraton, a prom zastąpiłem samolotem.

      Wylot z Warszawy miałem w piątek bardzo wcześnie rano. Czekała mnie więc znowu noc spędzona na lotnisku.  Po niespełna dwóch godzinach w powietrzu wylądowałem w Nyköping. Potem niemalże tyle samo czasu musiałem jeszcze przetrwać w autobusie z lotniska do centrum Sztokholmu. Uciążliwości związane z podróżą rekompensowała trochę możliwość podziwiania pięknych, gęstych skalistych szwedzkich lasów i drewnianych czerwonych domków. Przywołały mi one trochę wspomnienia sprzed wielu lat i serial, który oglądałem w dzieciństwie o  sympatycznym urwisie Emilu z Lönnebergi. Wyglądały dokładnie tak samo, jak je zapamiętałem.

       Gdy w końcu wysiadłem na dworcu w Sztokholmie nie tracąc czasu pierwsze kroki skierowałem do Kungsträdgården. Położony w samym centrum miasta park to jeden z najstarszych i najbardziej znanych parków w tym mieście. Nazwa oznacza dosłownie „Ogród Królewski”, bo kiedyś był częścią królewskich ogrodów pałacowych. Dziś to tętniące życiem miejsce spotkań, spacerów i wydarzeń kulturalnych. Latem odbywają się tu koncerty, festiwale i wystawy plenerowe, a zimą park podobno zamienia się w lodowisko. To tu także rozstawiono całe Expo ze stoiskami głównego sponsora, główną scenę i biuro zawodów, w którym wydawane były pakiety startowe na bieg. Gdy tu dotarłem kwadrans przed otwarciem przez chwilę zamarłem. Moim oczom ukazała się bowiem ogromna kolejka. Sznur ludzi, w którym obok siebie stał z jednej strony elegancko ubrany w drogi garnitur Pan Biznesmen z teczką, a tuż obok budowlaniec w brudnych roboczych ciuchach i cała reszta przekroju społecznego od najmłodszych biegaczy po tych w podeszłym wieku ciągnęła się pewnie przez kilkaset metrów. Gdy w końcu wybiła jedenasta i otworzyli Expo odwróciłem się za siebie. Końca kolejki nie było już w zasadzie widać. W sumie można się było tego trochę spodziewać. To największa biegowa impreza w Szwecji. Organizatorzy spodziewali się przez trzy dni dwudziestu pięciu tysięcy gości, w tym około dwudziestu tysięcy biegaczy. Na szczęście w środku już wszystko poszło naprawdę sprawnie i pół godziny później po odebraniu swojego pakietu skierowałem się do położonego nieopodal hostelu.

      Cieszyło mnie bardzo, że udało mi się znaleźć nocleg w tej okolicy Starego Miasta w rozsądnej cenie. To jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie. Wąskie uliczki, kolorowe kamienice i brukowane place tworzą wyjątkowy klimat. Dosłownie kilkaset metrów od mojego hostelu zostały zaplanowane też start i meta. Co ciekawe bieg miał odbyć się nie jak prawie wszędzie w niedzielę, ale w sobotę i nie rano, a po południu. Biegnąc w Oslo dwa lata temu wiedziałem już jednak, że w tej części Europy mogę się czegoś takiego spodziewać i nie było to dla mnie żadnym zaskoczeniem.

      Generalnie w Sztokholmie przywitał mnie dość chłodny ponury dzień. Niższej temperatury i małego deszczu się spodziewałem, bo oczywiście sprawdzałem prognozy, ale sama aura mnie trochę zaskoczyła. Było wyjątkowo ciemno, szaro i ponuro. Mimo nienajlepszej pogody postanowiłem nie czekać i od razu rozpocząć odkrywanie miasta. W sobotę większość dnia zdominować mi miał przecież bieg, a na niedzielę prognozy wcale nie były lepsze. Spacerując przygotowanym jeszcze przed wyjazdem szlakiem miałem okazję zobaczyć coś, czego się nie spodziewałem, a mianowicie zmianę warty pod Pałacem Królewskim. Ceremonii, której przyglądało się kilkuset gapiów towarzyszyła parada żołnierzy na koniach i orkiestra wojskowa. To podobno duża atrakcja, a ja miałem sporo szczęścia. Poza letnim sezonem, czyli od początku września świadkiem takiego wydarzenia można być jedynie w wybrane dni. Mi się udało zobaczyć to bardzo ciekawe widowisko w zasadzie w ostatnim momencie przedostatniego dnia sierpnia. Jednym z miejsc, do których dotarłem od razu był zbudowany pod koniec XIII wieku kościół Riddarholmen. To jeden z najstarszych i najbardziej symbolicznych zabytków Sztokholmu. Dodatkowo pełni także funkcję nekropolii szwedzkich monarchów. W podziemiach i kaplicach kościoła spoczywają niemal wszyscy królowie Szwecji od czasów Gustawa II Adolfa. Po kilkugodzinnym spacerze, podładowaniu węglowodanów pizzą i zrobieniu małych zakupów wróciłem do miejsca noclegu.

      W pokoju zakwaterowany byłem tym razem z ubranym w skóry, jak rockandrollowiec Björnem i Marcusem. Dwaj Panowie po sześćdziesiątce spakowani w dwie ogromne torby zamieszkali w tym hostelu na dwa tygodnie z powodu problemów mieszkaniowych. Nie wnikałem jakich. Już w zasadzie na dzień dobry dostałem ostrzeżenie od Björna, że Marcus strasznie chrapie i każdy kto z nimi zamieszka na to narzeka. Uśmiechnąłem się myśląc, że pewnie trochę przesadza, ale rzeczywiście… już pierwszej nocy przekonałem się, jak ogromny ma z tym problem, a w zasadzie jaki to inni mają z nim problem. Na szczęście chyba zmęczenie podróżą sprawiło, że suma summarum spałem zaskakująco dobrze i obudziłem się w nocy na krótko jedynie dwa razy. 

      W sobotni poranek wybrałem się na Mariaberget. To malownicza, historyczna część miasta położona na wzgórzu z widokiem na zatokę i Stare Miasto. Miejsce pełne kawiarni, czy galerii słynie z urokliwych uliczek, zabytkowych kamienic i jednego z najpiękniejszych punktów widokowych w Sztokholmie. To właśnie chęć podziwiania panoramy miasta z tej perspektywy przygnała mnie w te okolice. Spędziłem tu chwilę, zrobiłem kilka zdjęć, a chwilę potem wróciłem do hostelu zbierać siły i przygotowywać się do tego, po co do Sztokholmu przyjechałem, czyli do popołudniowego biegu.  Gdy do rozpoczęcia zawodów pozostawało już jedynie dwie godziny skierowałem się w stronę startu.

     Bieg zaczynamy na moście Strömbron, by potem swoje zmagania zakończyć na położonym tuż obok innym moście Norrbro. Jest ich tutaj podobno, aż około pięćdziesięciu. Łączą one czternaście wysp, na których położone jest miasto zwane przez to często „Wenecją Północy”. Co do wyniku szczególnych oczekiwań nie mam. Po Chicago pobiegłem jeszcze trzy półmaratony w kraju w Radomiu, w podsiedleckim Zbuczynie i Kaliszu i już wtedy było widać gorszą dyspozycję. Potem przyszło lato, wakacje i było jeszcze gorzej. Pierwszy raz od czasów pandemii zrobiłem sobie dwutygodniowe letnie roztrenowanie i niestety także szybko odbiło się to na mojej dyspozycji. Okazało się, że w moim wieku chyba łatwiej jest stracić formę w dwa tygodnie, niż potem ją w miesiąc odbudować. Zrobiłem, co mogłem, aby zdążyć, ale czy się udało to tak naprawdę do końca nie wiem. Nie czuję się zresztą najlepiej. Po raz kolejny przekonałem się, że zdecydowanie wolę startować rano. To przedłużające się całodzienne czekanie mnie po prostu męczy. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Mam wrażenie, że jestem jakiś osłabiony, ale gdy rozlega się sygnał startera przy aplauzie kibiców ruszam na trasę z animuszem i nadzieją na satysfakcjonujący wynik. Nogi wydają się być bardzo ciężkie. Mimo to staram się biec w tempie poniżej pięciu minut na kilometr. Po czterech kilometrach zmagań dobiegamy do okolicy, w której znajduje się Karlbergs Slott. Ten imponujący pałac został zbudowany pięćset lat temu. Dziś mieści się tu szkoła wojskowa i jest to najstarsza na świecie akademia wojskowa działająca nieprzerwanie w tym samym miejscu. Choć budynek ze względu na militarny charakter jest zamknięty dla zwiedzających to jednak jego park jest otwarty dla gości. Co ciekawe przed wyjazdem wyczytałem, że jedną z jego największych atrakcji jest podobno grób psa Pompego, ulubieńca króla Karola XII. Pamiątkowy kamień z wyrytym napisem, kto pod nim spoczął stoi tu od ponad czterystu lat.  Pozostaje mi wierzyć na słowo. Jest zbyt daleko od centrum, aby chciało mi się tu wrócić po biegu tylko po to, aby przekonać się na własne oczy. Po pięciu kilometrach poczułem bolesne ukłucie w kolanie. Ogarnął mnie mały niepokój, bo w ostatnich tygodniach miałem z nim mały problem. Od tej pory staram się biec ostrożnie stawiając stopę. Na szczęście nie ma to wpływu na tempo, a z czasem, gdy do głosu dojdzie zmęczenie i inne dolegliwości o tym bólu zapomnę już całkiem. W połowie dystansu rozpoczął się dla mnie najprzyjemniejszy odcinek tego biegu. To tutaj bowiem zebrało się najwięcej kibiców i doping jest najbardziej gorący. Staram się wypatrywać polskich flag, ale nie udaje mi się odnaleźć żadnej. Sporo jest za to Polaków na trasie wśród biegaczy i co jakiś czas dostrzegam polskie koszulki. Kilku uczestników z Polski spotkałem jeszcze przed biegiem. Jedną z nich była Patrycja. Chwilę miło porozmawialiśmy. Zapowiedziała, że zamierza pobiec ambitnie. Nie wnikałem w szczegóły, ale po sportowej sylwetce i dresie reprezentacji Polski wyczułem, że będzie mocno. Już po biegu sprawdzę i okaże się, że ambitnie oznaczało dziewiąte miejsce na prawie siedem tysięcy kobiet. Nieźle. Gdy na liście wyników odnajdę nazwisko „Miazek” okaże się, że jest mi doskonale znane i często przewija się wśród laureatek wielu biegów masowych organizowanych w Polsce. Startowała też na ostatnich Mistrzostwach Polski w Bydgoszczy na dystansie 5000m dosłownie tydzień temu.

      Po jedenastu kilometrach mijamy miejski ratusz Stockholms Stadshus. Byłem tutaj już poprzedniego dnia. Został zbudowany z około ośmiu milionów czerwonych cegieł. Jego wieża ma sto sześć metrów wysokości i wieńczy ją symbol Trzech Koron – godło Szwecji. Przy jednej z bocznych ścian znajduje się także grobowiec Birgera Jarla, prawdopodobnego założyciela Sztokholmu żyjącego w XIII wieku, uznawanego za najwybitniejszego męża stanu średniowiecznej Szwecji oraz twórcę skonsolidowanego królestwa tego kraju. Ratusz to jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków w Szwecji – zarówno ze względu na swoją architekturę, jak i znaczenie symboliczne. To właśnie tutaj, w Błękitnej Sali, co roku odbywa się bankiet noblowski – uroczysta kolacja po wręczeniu Nagród Nobla. Następnie goście przenoszą się do Złotej Sali, ozdobionej mozaikami z osiemnastu milionów złotych płytek. W Sztokholmie jest też zresztą Muzeum Nagrody Nobla poświęcone jej laureatom, które mam okazję mijać każdego dnia swojego pobytu, gdyż znajduje się dosłownie kilkadziesiąt metrów od mojego hostelu i każdego dnia jest oblegane przez turystów.

      Do mety już coraz bliżej, a mi udaje się utrzymywać cały czas to samo wysokie tempo. Mimo, że trasa jest stosunkowo trudna i dość pagórkowata moje ambicje i oczekiwania zaczynają coraz bardziej rosnąć. Sprzyja pogoda. Około dwudziestu stopni i pochmurny dzień to dobre warunki do biegania. Na ostatnich kilometrach zostało mi tyle sił, by jeszcze przyspieszyć. Ostatnie dwa są najszybsze ze wszystkich. Gdy mijam pałac królewski Kungliga Slottet wiem, że już jest bardzo blisko. Znam go już doskonale, gdyż byłem tu już poprzedniego dnia, a i bieg zaczynał się przecież tuż obok. To oficjalna rezydencja króla Szwecji i jeden z największych pałaców królewskich w Europie. Inspirowany był włoskimi pałacami, a jego budowa zakończyła się w połowie XVIII wieku. Znajduje się w nim około sześćset pomieszczeń w tym reprezentacyjne apartamenty królewskie, czy muzea. Choć rodzina królewska na co dzień mieszka gdzie indziej to właśnie ten pałac jest miejscem oficjalnych uroczystości i pracy monarchy. Przed jego fasadą stoją dwa spiżowe lwy, o których przez lata mówiło się, że pochodzą z warszawskiego pałacu Kazanowskich i zostały wywiezione do Szwecji podczas potopu szwedzkiego. Dziś jednak już w zasadzie wiadomo, że była to tylko legenda, a lwy są autentycznie szwedzkie. Polskich akcentów nie brakuje natomiast podobno w tutejszym muzeum w królewskiej zbrojowni, gdzie można zobaczyć na przykład przepiękną zbroję króla Zygmunta III Wazy, czy też uprząż królewskiego powozu z symbolami Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Niesiony żywiołowym dopingiem zebranych w tym miejscu licznie kibiców chwilę potem dobiegam do Riksdagshuset, czyli siedziby szwedzkiego parlamentu – Riksdagu i została mi już jedynie ostatnia prosta. Daje z siebie tyle ile jeszcze zostało sił i metę mijam w czasie trochę powyżej godziny i czterdziestu czterech minut. To pięć minut szybciej, niż się spodziewałem. Uśmiechnąłem się będąc z siebie bardzo zadowolonym. To była dla mnie naprawdę miła niespodzianka. Pokibicuję jeszcze chwilę i wrócę do hostelu odpoczywać.

      W niedziele rano tak jak prognozowano przywitał mnie deszcz. Delikatna mżawka będzie mi towarzyszyć przez pierwszą część dnia. Nie były to jednak warunki, które zatrzymałyby mnie w hostelu, zwłaszcza że przed wylotem miałem jeszcze kilka ważnych rzeczy do załatwienia. Przystąpiłem więc do realizacji swojego planu. Pierwszym punktem było położone stosunkowo niedaleko Nationalmuseum. Widziałem je już z dalekiej perspektywy mostu, na którym rozpoczynaliśmy bieg. Piękny budynek tuż przy zatoce prezentuje się okazale. Teraz miałem możliwość podziwiania go z bliska. To największe muzeum sztuki w Szwecji zostało założone pod koniec XIII wieku i od tamtej pory gromadzi dzieła sztuki od średniowiecza po współczesność. W jego zbiorach odnaleźć można m.in. rzeźbę, rzemiosło artystyczne, grafikę i malarstwo europejskie, w tym takich autorów jak Rembrandt, Rubens, Goya, Renoir.

      Kolejny punkt mojej wyprawy był położony kilka kilometrów dalej na zielonej wyspie Djurgarden. To Muzeum Vasa wraz z jego największą atrakcją. Galeon, który miał być miał być dumą i symbolem szwedzkiej potęgi morskiej, głównie przeciwko Polsce zatonął podczas swojego dziewiczego rejsu w 1628 roku w wyniku błędów konstrukcyjnych. Wydobyto go po ponad trzystu latach, a dzięki wyjątkowym warunkom w Bałtyku zachował się niemalże całkowicie z oryginalnych części. Jest naprawdę imponujący, a co ciekawe na jego zdobieniach można odnaleźć nawet figurki, będące karykaturą polskich szlachciców. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Patrząc na tę imponującą konstrukcję, aż trudno uwierzyć, że ma tyle lat i tak długo pozostawała pod wodą na dnie morza.

      Na sam koniec swojej szwedzkiej przygody zostawiłem sobie Stadion Olimpijski – Stockholms Olympiastadion, czyli zabytkową arenę sportową zbudowaną specjalnie na potrzeby Letnich Igrzysk Olimpijskich w 1912 roku. To miejsce ma wyjątkowe znaczenie historyczne. Stadion był świadkiem wielu epokowych wydarzeń lekkoatletycznych. To właśnie tutaj Jim Thorpe zdobył dwa złote medale i rodziła się jego legenda jednego z największych i najwybitniejszych sportowców wszechczasów. Poprawiono tu także ponad osiemdziesiąt rekordów świata wliczając w to ten ostatni w skoku o tyczce Armanda Duplantisa w czerwcu tego roku. Przypominają o nich wszystkich złote tablice z wygrawerowaną listą ustawione przy wejściu, a także płyty wkomponowane w chodnik otaczający stadion i stanowiące swoiste „Walk of Fame”. Stadion był także gospodarzem koncertów światowych gwiazd, takich jak Michael Jackson, The Rolling Stones, czy Metallica. Jeszcze przed wyjazdem wyczytałem, że generalnie jest on ogólnodostępny dla mieszkańców i turystów na co dzień. Można na niego wejść i pobiegać po bieżni. Była to na tyle kusząca perspektywa, że nie mogłem sobie darować, by się tu nie wybrać mimo, że  położony jest z dala od ścisłego centrum.  Ucieszyłem się, że miałem możliwość go zobaczyć i było to dla mnie ogromne przeżycie. To zdaje się już piąta po Atenach, Helsinkach, Rio i Amsterdamie arena olimpijskich zmagań, którą miałem możliwość podziwiać z bliska.

      Podekscytowany wróciłem do hostelu by spakować się i po kilku godzinach udać się na autobus na lotnisko. Byłem przekonany, że to właśnie tam spędzę ostatnią noc przed odlotem. Przynajmniej taki był plan. Szybko okazało się, że jest nie do zrealizowania. Skavska, przez które wiodła moja droga do i ze Sztokholmu to bardzo małe lotnisko. Terminal o północy jest zamykany i otwierany dopiero rano. Po kilku godzinach musiałem więc go opuścić. Na noc spędzoną pod przysłowiową „chmurką” się nie zdecydowałem. Nie było sensu się męczyć, zwłaszcza, że w nocy było dość chłodno. Udałem się więc do pobliskiego hotelu i tę noc spędziłem właśnie tam. Może to i dobrze. Przynajmniej wrócę do domu jak człowiek: wyspany i wypoczęty.

2025.08.28 Sztokholm (Szwecja) ADIDAS STOCKHOLM HALFMARATHON – 1:44:27

Więcej zdjęć z biegu:

Więcej zdjęć ze Stadionu Olimpijskiego:

Więcej zdjęć ze Sztokholmu: