Mała odmiana

      Analizując mój kalendarz biegowy na przestrzeni ostatnich kilku lat trudno nie odnieść wrażenia, że to półmaratony zawładnęły nim na dobre. Nie licząc parkrunowych biegowych spotkań, od których czasem zaczynam weekend, a które traktuje bardziej towarzysko to w sumie mam problem by wymienić co najmniej kilka zawodów na innych dystansach w ciągu ostatnich dwóch lat i myślę, że byłbym w stanie je wszystkie policzyć na palcach jednej ręki. No… może dwóch. Niewątpliwie takim wyjątkiem jest Bieg Prawie Górski w siedleckim Rezerwacie Gołobórz. Powodów, dla których startuję mimo, że to nie półmaraton jest kilka. Bieg jest organizowany w moim rodzinnym mieście przez klub Yulo Run Team Siedlce, którego zresztą także jestem dumnym członkiem, odbywa się w pięknych okolicznościach przyrody, a także jest to zawsze wspaniała okazja by spotkać wielu swoich biegowych przyjaciół w jednym miejscu i w bardzo miłej atmosferze.

      To już dziesiąta edycja tego wydarzenia. Ja wystartowałem po raz 7. Absencja w trzech edycjach wynikała z wyjazdów na biegi zagraniczne. W tym roku na szczęście wybierać nie musiałem, gdyż termin biegu idealnie wpisał się między zaplanowanymi od dawna półmaratonami w Gnieźnie i Gdańsku, a które  mimo wszystko byłyby dla mnie priorytetem. W poprzednich latach bieg odbywał się w październiku, z pogodą różnie bywało, Tym razem wydarzenie zorganizowane zostało  kilka tygodni wcześniej. Była więc szansa, że pod względem aury będzie perfekcyjnie i rzeczywiście – było pięknie i słonecznie.

      Sportowo specjalnych oczekiwań nie miałem. Postanowiłem potraktować ten bieg treningowo i pobiec go w tempie w jakim biegałem ostatnie swoje półmaratony, czyli 5:00, może 5:10 na kilometr. Od startu jednak chyba dałem się trochę ponieść ambicji i emocjom. Pierwsze dwa kilometry były zdecydowanie szybsze. Na trzecim przypomniałem już sobie dlaczego na tę trasę należy brać poprawkę planując tempo. Głęboki suchy piach na znacznych fragmentach leśnych ścieżek, strome górki pod które należy podbiec, zbiegi, na których także nie da się za bardzo odpocząć, gdyż trzeba uważać na gałęzie i wystające z ziemi korzenie. Chcąc nie chcąc szybko więc wróciłem do tempa, które planowałem od początku pokonując kolejne kilometry w czasie po mniej więcej 5 minut. Ostatecznie pierwszą pętlę ukończyłem w czasie mniej więcej 25 minut, czyli tak jak chciałem. Mniej więcej od tego momentu stawka rozciągnęła się już na tyle, że przyszło mi biec samemu. Nie widziałem nikogo ani z przodu, ani z tyłu. Miało to trochę wpływ na moją motywację. Koło ósmego kilometra w oddali wypatrzyłem przed sobą dwóch zawodników. Postawiłem sobie za cel by ich dogonić. Niespełna kilometr później pierwszy był już za moimi plecami. Do drugiego dobiegłem kilkaset metrów dalej zostawiając ich obu szybko w tyle. Od tego momentu już do samej mety przyszyło mi biec znowu w samotności. Przede mną była jeszcze tylko jedna poważna przeszkoda.  Wyjątkowo stromy, na szczęście krótki podbieg, który pamiętałem z końca pierwszej petli i mogłem już coraz pewniejszym krokiem zmierzać do mety. Dobiegłem do niej w czasie 50:54 co biorąc pod uwagę, że trasa była delikatnie dłuższa niż 10km, dało mi średnie tempo 5:01. Idealnie. W zeszłym roku byłem 34 w klasyfikacji generalnej i 15 w swojej kategorii wiekowej, tym razem 28 i 12 w kategorii. Czas lepszy o ponad 3 minuty chociaż trasa akurat byla delikatnie inna, więc trudno je obie porównywać. Generalnie tak, czy inaczej jest progres, a był pewien zapas. Co ciekawe mój wynik dałby mi trzecie miejsce w kategorii dwudziestolatków. Taka sytuacja. I sam nie wiem czy się bardziej cieszyć, że z formą nie jet tak źle, czy raczej czuć się rozaczrowanym, że przychodzi mi biegać w tak zacnej kategorii. 

      Rywalizacja rywalizacją, czasy czasami, ale dla mnie to wydarzenie miało także wymiar towarzyski. Cieszę się, że miałem okazję spotkać w jednym miejscu i w jednym czasie tylu biegowych przyjaciół. To było zdecydowanie miłe popołudnie i fajnie spędzony czas.

2024.09.21 Siedlce 10km: 10 BIEG PRAWIE GÓRSKI – 50:54

Zdjęcia: Zabłakany Aparat / Siedlce Przyjazne Miasto


Orle gniazdo

      Chyba każdy, kto choć trochę starał się wgłębić w historię naszego państwa prędzej, czy później musiał natknąć się na legendę o trzech braciach: Lechu, Czechu i Rusie. Dawno, dawno temu rozjechali się oni po świecie poszukując miejsca, które zapewni ich rodom dobrobyt. Po kolejnym dniu wędrówki zmęczony orszak najmłodszego z nich Lecha zatrzymał się by odpocząć. Gdy mężczyźni rozbijali obozowisko, a kobiety przygotowywały wieczorny posiłek on bacznie się rozglądał. Gęste lasy pełne były zwierzyny, czyste rzeki obfitowały w ryby, a przejrzyste jeziora zachęcały, by zamieszkać nad ich brzegami. Nagle usłyszał jakiś szum, a ogromny cień przysłonił polanę. Zaciekawieni ludzie podnieśli głowy. Ujrzeli orła, który powoli opadał na gniazdo, znajdujące się w koronie wielkiego dębu. Na tle czerwonego, przedwieczornego nieba sylwetka ptaka odcinała się ostrą bielą. Uznano to za znak od Bogów. Lech stwierdził, że osiedlą się właśnie tutaj, a ten piękny, wspaniały, biały ptak będzie ich strzegł. Tak też się stało. Na polanie zbudowano gród, a na pamiątkę orlego gniazda nazwano go Gnieznem.

      Dziś ponad 1000 lat później w dawnym grodzie Lecha od blisko pół wieku organizowany jest bieg, który nie tylko przypomina te dawne dzieje, ale także dzierży miano najstarszego półmaratonu w Polsce. W tym roku przypadła jego 47 edycja. Do biegu w Gnieźnie przymierzałem się w zasadzie od 2022 roku. Niewiele brakowało, abym pobiegł go już wtedy w ramach Korony Polskich Półmaratonów, ale wówczas ze względu na inne jesienne plany ostatecznie w zastępstwie wybrałem czerwcowy Półmaraton we Wrocławiu. W tym roku odwrotnie. Raczej nie zakładałem tego startu, ale podczas letniej wakacyjnej przerwy stęskniony trochę za zawodami stwierdziłem, że poza zaplanowanymi już wcześniej jesiennymi półmaratonami pobiegłbym jeszcze jeden dodatkowo i tak się akurat złożyło, że termin tego gnieźnieńskiego tym razem idealnie wpisywał się w mój biegowy kalendarz. Nie stało więc już nic na przeszkodzie, aby w końcu pobiec także w historycznej stolicy Polski.

      W zasadzie do Gniezna zamierzałem wybrać się pociągiem, ale ze względu na dość utrudnioną komunikację zwłaszcza w drodze powrotnej szukałem alternatyw i ku mojej uciesze okazało się, że  samochodem z Warszawy wybiera się tam także poznany pół roku wcześniej w Poznaniu Krzysztof z kanału na YouTube „Biegiem do Celu”. Postanowiliśmy więc połączyć siły i pojechać tam razem. Jeśli chodzi o nocleg to tutaj sprawa była dla mnie jasna od samego początku i wiedziałem, że przyjdzie mi skorzystać z oferowanej przez organizatorów opcji nocowania na hali sportowej tutejszego ośrodka sportu. Dość późna decyzja o tym wyjeździe sprawiła, że oferta noclegowa w Gnieźnie o tej porze niestety wyglądała już bardzo skromnie i nie udało mi się znaleźć niczego w rozsądnej cenie w pożądanym terminie. Perspektywa nocowania na hali sportowej z innymi biegaczami wydawała się jednak być też ciekawym doświadczeniem.

      Podróż minęła bardzo szybko na miłych rozmowach i wkrótce pojawiliśmy się w jednej z tutejszych szkół, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów, by odebrać pakiety startowe. W biurze niespodziewanie spotkałem Sławka. Ze Sławkiem poznaliśmy się pół roku temu podczas wyjazdu na półmaraton w Białymstoku, gdzie zakwaterowani byliśmy w tym samym hostelowym pokoju. Okazało się, że i tym razem przyszło nam nocować pod jednym dachem. Na twarzy Sławka rysował się pewien niepokój i przygnębienie. Wcześniej nie byłem do końca świadomy, ale okazało się, że przyjeżdżając na bieg w zasadzie uciekł przed powodzią. Głuchołazy, gdzie aktualnie mieszka będą jedną z tych miejscowości, które zostaną dotknięte kataklizmem najwcześniej. Gdy rozmawialiśmy można było mieć jeszcze nadzieję, że woda dla tego małego miasteczka na Opolszczyźnie okaże się łaskawa. Niestety. Już następnego ranka miejscowość zostanie niemalże całkowicie zalana i zrujnowana przez wodę. W zasadzie cały wieczór będziemy śledzić doniesienia z obszaru kataklizmu łącząc się myślami i sercem z powodzianami.

      Po załatwieniu formalności razem z Krzysztofem postanowiliśmy zobaczyć miasto. Oczywiście swoje kroki skierowaliśmy od razu w stronę Katedry. Położona na Wzgórzu Lecha bazylika to jeden z najważniejszych zabytków naszego kraju. To tutaj koronowano pięciu pierwszych królów polskich. Wchodząc do katedry mieliśmy okazję zobaczyć tak zwane Drzwi Gnieźnieńskie. Wykonane w XI wieku za czasów Mieszka III wrota przedstawiają sceny z życia Św. Wojciecha – patrona Polski. W Kościele znajdują się także jego relikwie. Naszą uwagę przyciągnął też ustawiony przy świątyni imponujący dzwon bł. Bogumiła. Tuż u podnóża wzgórza obok Kościoła rozkładano już powoli strefę mety, gdzie następnego dnia będziemy kończyć swój półmaraton. Przystanęliśmy więc na chwilę by się rozejrzeć, a potem kierując się już Traktem Królewskim w stronę miejsca noclegu minęliśmy także znajdujący się przed Starym Ratuszem pomnik pierwszego Króla Polski Bolesława Chrobrego.

      Na hali sportowej byliśmy jednymi z pierwszych gości. W sumie na taką formę noclegu zdecydowało się około trzydziestu osób. Poza ciepłym, suchym kątem czekała na nas także gorąca herbata, kawa i ciastka. Jak miło. Noc mimo pewnego zmęczenia podróżą nie minęła najlepiej. Spanie na twardym materacu w kilkudziesięcioosobowym gronie nie należała do zbyt komfortowych. Przeszkadzał hałas i palące się na korytarzu światło. Było mi też trochę chłodno. W nocy budziłem się kilka razy. Nic dziwnego, że rano przywitał mnie ból głowy. Generalnie mimo wszystkich niedogodności nie było najgorzej i potraktowałem to jako fajną przygodę.

      W zasadzie od poprzedniego dnia  zastanawialiśmy się czy ten bieg się w ogóle odbędzie, gdyż prognozy nie napawały optymizmem. Gdy opuszczaliśmy halę wiał już silny wiatr, deszcz zaczynał właśnie padać, a w kolejnych godzinach miało być jeszcze gorzej. Start zaplanowano dopiero o godzinie jedenastej. Był on jednak zlokalizowany z dala od Gniezna – w Ostrowie Lednickim, gdzie miały nas zawieść specjalne autobusy. Lokalizacja nie była przypadkowa. To także szczególne miejsce w historii Polski i prawdopodobne miejsce jej chrztu. Zachowały się tutaj między innymi pozostałości grodu Polan oraz historycznego Kościoła. Oba obiekty wzniesiono w czasach Mieszka I przed rokiem 966.

      Jadąc autobusem padało coraz mocniej, a deszcz wzmagał się coraz bardziej. Gdy dojechaliśmy na miejsce panował już prawdziwy Armagedon. Do startu było jeszcze półtorej godziny. Każdy więc próbował sobie znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by było się schronić i przeczekać. Nie wszystkim z ponad dwóch tysięcy uczestników się to udało. Na szczęście im bliżej rozpoczęcia rywalizacji tym sytuacja się trochę poprawiała. Było na tyle lepiej, by skorzystać z okazji i choć przez chwilę zobaczyć co oferuje tutejsze Muzeum Pierwszych Piastów.

      Gdy nadszedł moment rozpoczęcia rywalizacji wiatr się trochę uspokoił i przestało nawet padać. Po wystrzale startera znowu się jednak rozpada i intensywny, przenikliwy deszcz połączony z silnym wiatrem będą nam już towarzyszyć w zasadzie do samej mety. Co do wyniku to specjalnych oczekiwań nie mam. To już mój trzeci półmaraton po letniej przerwie. Po tradycyjnym już starcie w swoich rodzinnych Siedlcach w ostatni weekend wakacji pobiegłem także kolejny raz w Półmaratonie Praskim w Warszawie. W obu biegach poszło mi dużo lepiej, niż się spodziewałem bez większych problemów łamiąc o kilka minut godzinę pięćdziesiąt. Tym razem jednak karty rozdaje pogoda. Nie wiem jak do tego podejść. Nie biegałem jeszcze chyba w takich warunkach. Nie wiem do końca na co mnie stać i jak sobie poradzę. Mimo wszystko postanawiam zaryzykować i wystartować za pacemakerem na 1:45 uznając, że w grupie łatwiej mi się będzie chronić przed wiatrem i nawet jeśli nie wytrzymam tego tempa do mety to i tak pozwoli mi to łatwiej znieść trudy tego biegu, niż zmaganie się z wiatrem przez cały dystans w pojedynkę. Nie jest jednak wcale łatwo nawet mimo biegu w grupie. Pierwsze kilometry wiodą wzdłuż okolicznych pół, łąk i wiatr w otwartej przestrzeni daje się mocno we znaki. Podobnie jak tydzień wcześniej w Warszawie znowu pojawiła się kolka. To dla mnie nowa sytuacja. Generalnie raczej nigdy nie miałem z tym problemu. Tym razem dokucza mi już drugie zawody z rzędu. O ile jednak w Warszawie pojawiła się dopiero na ostatnich kilometrach całkowicie uniemożliwiając mi normalny bieg,  o tyle tutaj doskwiera się już na samym początku. Szczęśliwie tym razem nie jest aż tak bardzo dokuczliwa i po kilku kilometrach udaje mi się ją zwalczyć. Wróci na pewien czas ponownie w połowie dystansu na szczęście nie tak intensywnie, aby zaprzepaścić cały dotychczasowy trud biegu, a wprowadzi jedynie na pewien czas dyskomfort. Mimo niedogodności staram się biec każde tysiąc metrów w czasie poniżej 5 minut. Udaje mi się. Pierwszych pięć kilometrów pokonuję w niespełna dwadzieścia pięć minut, dziesięć w niecałe pięćdziesiąt. Kilkanaście minut później doganiam Krzysztofa. Startował przede mną. Dopadł go jednak mały kryzys. Teraz to ja uciekam. Po piętnastu kilometrach wybiegamy na drogę dojazdową do Gniezna. Od tego momentu widok dwóch pięknych wież gnieźnieńskiej Katedry towarzyszy nam już w oddali niemalże do samej mety. Na tym odcinku wieje już cały czas prosto w twarz. Staram się chować za plecami innych zawodników by dociągnąć jakoś do pacamekera, który w międzyczasie wraz ze swoją grupką trochę mi uciekł. Wiem, że jeśli tego nie zrobię i pozostałe kilometry będę zmuszony biec sam będzie mi zdecydowanie trudniej. Animuszu dodają kibice, którzy mimo fatalnej pogody dość licznie stawili się na trasie by wspomóc biegaczy. Nawet nie zauważyłem, że w pewnym momencie przestało padać, wiatr jednak wieje nadal. Rośnie także coraz bardziej optymizm na dobry wynik. Z każdym kilometrem widząc, że mimo ciągle niesprzyjającej pogody nie nadchodzi żaden kryzys nabieram przekonania, że dziś będzie naprawdę fajny rezultat. Dwa kilometry przed metą wyprzedzam pacemakera i biegnę  już w zasadzie sam. Ostatni z nich jest w zasadzie z górki. Od tej pory gnam do samej mety ile sił i to będzie dla mnie najszybszy odcinek tego biegu. Na finisz dobiegam czterdzieści sekund przed pacemakerem. Jest! Udało się! Wytrzymałem od startu do samej mety.

      Jestem naprawdę zadowolony. Nie ukrywam, że ten wynik to dla mnie ogromna niespodzianka. Owszem, miałem nadzieję dziś nawet wbrew fatalnej pogodzie na złamanie godziny i pięćdziesięciu minut. Absolutnie nie liczyłem jednak na wynik poniżej godziny i czterdziestu pięciu minut. Naprawdę mnie to ucieszyło. Co prawda czasy, gdy walczyłem o jak najlepsze wyniki mam już w zasadzie za sobą, ale mimo trudnych warunków to mój najszybszy półmaraton od dwóch lat. Nie może więc to nie cieszyć. Zwłaszcza jak sobie przypomnę jak wyglądała dla mnie biegowo pierwsza połowa tego roku i problemy, z którymi się borykałem. Jeszcze kilka miesięcy temu biorąc pod uwagę swoje kłopoty z plecami zastanawiałem się czy nie będę musiał na jakiś czas, a może i na zawsze całkiem zawiesić biegania. Dziś choć nadal nie jest idealnie to jednak mogę kontynuować swoją półmaratońską drogę i to z pełni satysfakcjonującymi mnie wynikami. Cieszy!

      Przed nami jeszcze droga do domu. Już na szczęście bez deszczu, a momentami nawet z delikatnym słońcem. Wiele godzin w samochodzie a potem w pociągu to czas, który mogę wykorzystać z jednej strony na delektowaniu się swoim sukcesem i przeżywaniu jeszcze raz każdego kilometra tego biegu i każdej chwili spędzonej w Gnieźnie, a z drugiej strony na zadumie mając w pamięci wszystkich tych, których dotknęła wielka tragedia na południu Polski zabierając im często dorobek życia i przynajmniej na jakiś czas nadzieję na normalne życie.  Hmm…  Smutne.

2024.09.15 Gniezno Półmaraton: 47 BIEG LECHITÓW – 1:44:20


Mieszane uczucia

      Jeśli miałbym stworzyć listę biegów, od których ostatnio zaczynam układać swój biegowy kalendarz to niewątpliwie znalazłby się tam także Adidas Nocny Półmaraton Praski. W tym roku wystartowałem tam po raz trzeci z rzędu. Pobiegłem go też w jego pierwszej edycji dziesięć lat temu wówczas jeszcze z zupełnie innym sponsorem tytularnym oraz w formule dziennej. To co zachęca mnie do udziału w tych zawodach to niewątpliwie bliskość i łatwy dojazd, dobra organizacja, dogodny termin, bardzo szybka trasa i super atmosfera. Jeśli można się do czegoś przyczepić to bez wątpienia jest to forma odbioru pakietów, choć i ten aspekt w tym roku zdecydowanie się poprawił. Do tej pory można to było zrobić jedynie albo w ciągu tygodnia, albo w dniu biegu, ale jedynie do godziny piętnastej, co zwłaszcza dla biegaczy spoza Warszawy było sporym wyzwaniem. W tym roku wydłużono ten czas do dziewiętnastej co jest niewątpliwie krokiem w dobrą stronę, który należy docenić. Nadal jednak miejscem odbioru pakietów nie jest tak jak moim zdaniem powinno być miasteczko biegowe przy Stadionie Narodowym, gdzie był zlokalizowany zarówno start jak i meta, a sklep tytularny sponsora w samym centrum Warszawy. Aby sprostać temu wyzwaniu do pociągu zabrałem ze sobą rower, co zdecydowanie ułatwiło mi logistykę. Trzeba było jednak wyważyć by pojechać wystarczająco wcześnie by zdążyć ze wszystkim, a z drugiej strony nie siedzieć zbyt długo w upale oczekując na start, co mogłoby się okazać w ostatecznym rozrachunku zabójcze. Na szczęście udało się załatwić wszystko bez problemu i wkrótce mogłem się już w pełni skupić na przygotowaniu do biegu, cieszyć się atmosferą i korzystać z możliwości spotkania wielu biegowych przyjaciół poznanych przy różnych okazjach. W każdym z tych przypadków miło było się znowu zobaczyć i porozmawiać.

      W końcu jednak trzeba było zająć już miejsce w swojej strefie startowej i rozpoczęliśmy bieg. Specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem, choć tradycyjnie punktem wyjścia był czas 1:50, który ostatnio traktuje jako pewien wyznacznik satysfakcji. Po cichu liczyłem, że może uda się też poprawić wynik sprzed dwóch tygodni osiągnięty na biegu w Siedlcach (1:48:35), ale też nie traktowałem tego jako mus. Aby ten cel zrealizować starałem się biec każdy kilometr w czasie poniżej pięciu minut, licząc się z tym, że od połowy dystansu, tak samo zresztą jak w Siedlcach biorąc pod uwagę moją aktualną dyspozycję tych sił może trochę brakować i trzeba będzie delikatnie zwolnić. Mimo, że nie biegło mi się jakoś wyjątkowo łatwo to jednak udawało się realizować swój plan bez żadnych przeszkód. Pierwszych 10 kilometrów udało mi się przebiec trochę w ponad 49 minut. Dawno tak szybko nie rozpoczynałem. Wbrew wcześniejszym założeniom postanowiłem więc kontynuować bieg swoim tempem i nie zwalniać. Niestety zaczynałem też powoli odczuwać atakującą mnie kolkę. Początkowo nie miało to większego wpływu na wynik. Udawało mi się też swoimi starymi sprawdzonymi metodami gasić jej objawy. Entuzjazm mój rósł z każdą chwilą i zacząłem realnie myśleć o tym, że jestem dziś w stanie zbliżyć się nawet do wyniku 1:45. Potęgował to żywiołowy doping zebranych na trasie kibiców. Atmosfera była naprawdę wspaniała. Już to kiedyś wspominałem, że choć osobiście wolę biegać zawody rano, bo samo oczekiwanie na start zaplanowany wieczorem mnie męczy to jednak to właśnie te nocne zawody mają lepszą atmosferą, gdyż dużo łatwiej przyciągnąć kibiców, niż na przykład w niedzielny poranek. To co mnie zdecydowanie zaskoczyło to ogromna rzesza dzieciaków, którzy wraz z rodzicami dopingowali biegaczy na całej trasie. Az żal było nie przybijać piątek w wyciąganymi w stronę biegaczy małymi rączkami, co często starałem się czynić.

      Gdy cały czas mocno zmotywowany i zadowolony ze swojej dotychczasowej dyspozycji już powoli zbierałem się na finisz na 18 kilometrze wydarzyło się coś czego kompletnie się nie spodziewałem. Kolka, z którą borykałem się od połowy dystansu, ale udawało mi się ją zwalczać w zarodku tym razem zaatakowała ze zdwojoną siłą. Nie byłem w stanie nic zrobić. Nie mogłem złapać normalnie oddechu czując też ogromne kłucie w boku. Trochę już tych biegów w życiu przebiegłem. Zdarzały się różne sytuacje, także z kolką, ale chyba nigdy do tej pory nie była ona tak silna, jak w tym momencie. Przez kolejne ponad dwa kilometry moje tempo spadło z pięciu minut na sześć. Z jednej strony poczułem ogromną frustrację, z drugiej pewne rozczarowanie. Na ostatnim kilometrze sytuacja się już trochę poprawiła, a może to świadomość, że to już koniec pozwoliła mi łatwiej zapomnieć o dolegliwościach, ale na ostatnich metrach zagryzając zęby pozwoliłem sobie jeszcze na mały finisz i do mety dotarłem z czasem 1:47:56.

      Cel zrealizowany. Powinienem być zadowolony. Nie jestem. Patrząc z perspektywy tego jak układał się ten bieg, a jak się skończyło mam zdecydowanie mieszane uczucia, bo wiem, że wynik mógł i powinien być lepszy o co najmniej dwie minuty. Naprawdę było mnie dziś na to stać i gdyby nie ta nieszczęsna niedyspozycja pewnie by się tak skończyło. Nie przypominam już sobie nawet kiedy półmaraton kończyłem z tętnem 140-150 (zwykle 170-180). To tylko pokazuje skalę niewykorzystanego potencjału. No cóż. To jest bieganie, na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Wracając do domu pociągiem miałem półtorej godziny na przemyślenia dotyczące tego co było przyczyną i w sumie trudno powiedzieć. Jedyna rzecz, jaka mi przychodzi do głowy to zjedzony w ciągu dnia obiad. Choć mam już na koncie sporo tych biegów to jednak są one organizowane głównie rano. Nie mam zbyt dużego doświadczenia w bieganiu półmaratonów wieczorem i mam ich tylko kilka na koncie. Być może czas między posiłkiem, a zawodami okazał się po prostu zbyt krótki. Trudno powiedzieć. Innych powodów nie widzę. Nie rozpamiętuję jednak tego za bardzo. Szans by poprawić ten wynik tej jesieni będzie jeszcze co najmniej kilka. Cieszę się z tego co mam, bo początek roku i kłopoty z plecami sprawiały, że to wcale nie było oczywiste, że w tym roku będą w stanie biegać nawet w takim tempie. Miło było tez spotkać tak wielu znajomych. To był (mimo wszystko) bardzo przyjemny wieczór.

2024.09.07 Warszawa Półmaraton: 9 NOCNY ADIDAS PÓŁMARATON PRASKI – 1:47:56