Pielgrzymka

      Przez ostatnie trzy lata często wracałem wspomnieniami do marca 2020 kiedy to zaczynałem już powoli pakować się na wyjazd do Jerozolimy, w której to miałem pobiec swój kolejny, dwudziesty pierwszy już półmaraton. Dwa tygodnie przed tym wydarzeniem z powodu wybuchu pandemii loty do Izraela zostały zawieszone, a bieg najpierw przełożony na październik, a potem całkiem odwołany. Przez te trzy lata życie płynęło dalej, przebiegłem kilkanaście kolejnych półmaratonów, odwiedziłem kilkanaście kolejnych krajów, pandemia minęła, zaczęła się wojna, a świat trochę się zmienił. Myśl niezrealizowanych wówczas planów nie dawała mi jednak spokoju i gdzieś w głębi serca czułem, że pewnego dnia musi przyjść taki moment, że prędzej czy później to kiedyś i tak nadrobię. Ten moment wreszcie nadszedł. 

      Swoją podróż rozpocząłem w środę wieczorem. Niestety podobnie jak podczas ostatniego wyjazdu do Sevilli znowu czekała mnie noc na lotnisku, gdyż samolot startował dopiero nad ranem. Na szczęście tym razem był to już lot bezpośredni. Sporo się naczytałem o środkach ostrożności i czasie, który trzeba poświęcić na lotnisku by dostać się do Izraela, ale muszę powiedzieć, że w moim przypadku wszystko poszło bardzo sprawnie. Niedługo po wylądowaniu siedziałem już w pociągu do Jerozolimy, a niewiele później maszerowałem ulicą Jaffa do hostelu. Specjalnych planów na ten dzień za bardzo nie miałem. To, co musiałem na pewno zrobić to jedynie odebrać pakiet startowy w Expo zlokalizowanym na terenie kompleksu kinowego Cinema City. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że w przeciwieństwie do zawodów, które znamy z Polski, czy generalnie Europy bieg nie jest organizowany w niedzielę, ani nawet w sobotę, ale w piątek. To oczywiście pokłosie uwarunkowań religijnych i szabatu, który Żydzi rozpoczynają w piątkowe popołudnie i trwa on, aż do soboty wieczorem. W tym czasie powstrzymują się od pracy i wysiłku. Po odebraniu pakietu i zrobieniu małych zakupów na najbliższe dni wróciłem do hostelu wypoczywać. Nie było już zresztą tego dnia za wiele czasu na to by zobaczyć cokolwiek, gdyż powoli zbliżał się wieczór.

      Aby zdążyć przed szabatem, a przy okazji uniknąć słońca i wysokiej temperatury początek biegu zaplanowano już o 6:45. Biorąc pod uwagę, że zakładałem biec wolno, spokojnie i raczej podziwiać miasto, niż walczyć o jakiś konkretny wynik wydawało mi się, że po zupełnie bezsennej poprzedniej nocy na lotnisku jedynym, a przynajmniej zdecydowanie największym wyzwaniem będzie wstać kolejnego poranka przed piątą (przed czwartą polskiego czasu). Wyzwań było jednak zdecydowanie więcej: mimo wszystko wysoka temperatura, bruk, wysokie położenie Jerozolimy nad poziomem morza, a co za tym idzie nietypowe ciśnienie i przede wszystkim liczne, strome, pionowe niczym ściana nawet ponadkilometrowe podbiegi. Trochę obawiałem się także czy o tak wczesnej porze uda mi się bezproblemowo o czasie dotrzeć w nieznanym mieście na start, zwłaszcza, że już poprzedniego dnia przekonałem sie, że poruszanie się po Jerozolimie do najłatwiejszych nie należy. Na szczęście obyło się bez problemów. 

      Start biegu zlokalizowany był w okolicy Knessetu, czyli izraelskiego parlamentu. Pierwsze kilometry wiodły w stronę wschodniej części miasta. Mimo generalnie dość długiej podróży i krótkiego czasu na regenerację czułem się w miarę dobrze. Nie wiem czy to właśnie kwestia zmęczenia, ale chyba pierwszy raz od bardzo dawna nocując w hostelu przed biegiem nie miałem żadnego problemu ze snem i spałem “jak zabity”. Mimo krótkiej nocy wyspałem się i biegło mi się całkiem nieźle. Mniej więcej koło piątego kilometra trasa przez bramę Jaffa doprowadziła biegaczy do najbardziej interesującej części Jerozolimy, czyli Starego Miasta, Ten fragment biegu wiodący między innymi po dzielnicy ormiańskiej niestety trzeba było pobiec po bruku. Niedogodności z tym związane na pewno rekompensowały widoki. Niezbyt szybkie tempo mojego biegu sprawiało, że czułem się dość komfortowo. Wielkich kryzysów nie było, aczkolwiek podbiegi robiły swoje. Zwłaszcza ten ostatni na mniej więcej osiemnastym i dziewiętnastym kilometrze był ogromnym wyzwaniem. Różnica wzniesień na trochę ponadkilometrowym odcinku to około 100 metrów.  Gdy jednak udało mi się go pokonać wiedziałem, że teraz będzie już dużo łatwiej. Ostatnie kilometry doprowadziły nas w pobliże miejsca, w którym zaczynaliśmy, czyli w okolice Parku Sacher. Na metę wbiegłem z czasem 1:55:38. To jeden z najwolniejszych moich półmaratonów w życiu, ale tak, jak już wspomniałem specjalnych oczekiwań co do wyniku nie miałem i na nic się nie nastawiałem. Specjalnego rozczarowania tym faktem zatem nie czułem. Organizatorzy chwalą się, że to najtrudniejszy na świecie półmaraton/maraton miejski i nawet jeśli być może trochę przesadzają to myślę, że niewiele. Bieg był naprawdę wymagający. Szczerze powiedziawszy trochę współczułem maratończykom i cieszyłem się, że ja już swoje zadanie mam wykonane i mogę cieszyć się kolejnym medalem. Wracając  po biegu do hostelu szedłem wzdłuż trasy maratońskiej i miałem okazję mijać setki  biegaczy, którzy nadal zmagali się z dłuższym dystansem. Patrzyłem z podziwem jak ogromny wkładają wysiłek w pokonywanie kolejnych kilometrów. 

      Według pierwotnego założenia wiedząc, że zamierzam w tym mieście spędzić kilka dodatkowych dni w piątkowe popołudnie już raczej wielu atrakcji nie planowałem i chciałem odpoczywać po zawodach. Mój plan pobytu zakładał największą intensywność zwiedzania miasta dopiero w niedzielę. Jednakże małooptymistyczne prognozy pogody zapowiadające deszcz i ochłodzenie sprawiły, że postanowiłem nie ryzykować i nie czekać nie wiedząc tak naprawdę co przyniesie pogoda. Bieg był bardzo wcześnie rano, tak więc cały dzień był przede mną, a ja czułem się na tyle dobrze, że zaraz po powrocie do hostelu i krótkim odświeżeniu się postanowiłem zacząć od razu realizować swój plan zwiedzania. Chciałem już tego dnia zobaczyć większość zaplanowanych na niedzielę miejsc do zaliczenia.

      Generalnie lubię  być do swoich wyjazdów dobrze przygotowany, mieć wszystko zaplanowane, a potem realizować punkt po punkcie i nawet jeśli pojawią się jakieś nieprzewidziane atrakcje, czy odstępstwa to ten podstawowy kręgosłup swojego programu staram się zachowywać. Ponieważ zazwyczaj zwiedzam miasta, na ile to oczywiście możliwe, pieszo to zwykle jeszcze przed wyjazdem przygotowuje sobie mapki, probując maksymalnie zoptymalizować dystans, który przyjdzie mi pokonać i czas na to potrzebny. Jerozolima jest jednak jednym z tych miejsc, w których nawet jeśli masz przygotowany konkretny plan i mapki to prędzej czy później przestaniesz ich używać. Trudno tymi wąskimi, krętymi, małymi uliczkami, często dostępnymi jedynie dla pieszych poruszać się w zorganizowany i uporządkowany sposób. Sytuacji nie ułatwia fakt, że tabliczki na budynkach z nazwami ulic są najczęściej jedynie w języku hebrajskim albo  arabskim, a dodatkowo wielu ludzi nie mówi po angielsku. W moim przypadku przygotowane mapy też poszły w odstawkę. Do bramy Jaffa, od której planowałem rozpocząć jeszcze udało mi się dotrzeć tak, jak zakładała przygotowana mapa. Potem jednak dość szybko plan rozsypał się jak domek z kart, poszedłem za daleko, skręciłem nie tam gdzie należało i trzeba było improwizować. 

      Zaraz po minięciu bramy Jaffa dotarłem do miejsca, którego nie miałem na swojej liście punktów obowiązkowych –  Cytadeli Dawida. Wzniesiona przez Turków w XVI wieku twierdza stanowiła część systemu obronnego Starego Miasta. Idąc dalej dzielnicą ormiańską dotarłem do punktu, który miałem zaplanowany zdecydowanie bliżej końca swojej wędrówki ulicami Jerozolimy, a mianowicie Synagogi Hurva.  Zdecydowanie większe wrażenie zrobiło na mnie jednak to, co zobaczyłem przed synagogą, czyli tak zwaną Złota Menora. Ten  charakterystyczny dla kultury żydowskiej siedmioramienny świecznik wykonany z 45 kilogramów 24-karatowego złota jest repliką autentycznego lichtarza z czasów Świątyni Jerozolimskiej, który został zrabowany przez Rzymian w czasach starożytnych. Podążając dalej miałem okazję być świadkiem sceny, która utkwiła mi w pamięci i pewnie w dużej mierze opisuje tutejszą rzeczywistość i codzienność. Otóż sześciu żołnierzy prowadziło dwóch około dziesięcioletnich chłopców. Czterech trzymało ich pod rekę, co jakiś czas szarpiąc chłopaków, pozostała dwójka szła z tyłu z wycelowanymi w plecy długimi karabinami. Scena ta zrobiła na mnie duże wrażenie, i chyba większe na mnie, niż na nich samych, gdyż nawet pod lufami karabinów nie wydawali się być tym wszystkim przejęci i śmiali się do siebie wyprowadzając tym samym wojskowych z równowagi.

      Kolejne dwa miejsca, które chciałem zobaczyć znajdowały się tuż obok siebie, a jednocześnie reprezentowały dwie zupełnie różne kultury i religie. Pierwsze z nich to znana na całym świecie Ściana płaczu, czyli najświętsze miejsce judaizmu. Jeszcze w domu przygotowując się do wyjazdu przeczytałem gdzieś, że najlepiej udać się tam w piątkowe popołudnie w czasie szabatu, gdy zbierają się tam Żydzi  i rzeczywiście robi to wrażenie. Tuż nieopodal znajdowało się drugie miejsce, które traktowałem jako obowiązkowy punkt swojej podróży, a mianowicie Kopuła na skale – chyba najbardziej rozpoznawalna turystycznie budowla Jerozolimy na świecie. To także jedno z najważniejszych miejsc islamu i najwcześniejsza budowla muzułmańska, która dotrwała do naszych czasów. Niestety okazało się, że piatek jest dniem jedynie dla muzułmanów, przejcia strzeże policja i turyści nie mogą podejść nawet w okolice. Mimo więc, że byłem już tak blisko tego dnia musiałem “obejść się smakiem”. No cóż… wiedziałem już, że muszę tu wrócić w niedzielę niezależnie od pogody. Podążając dość chaotycznie wąskimi uliczkami Jerozolimy posród tysięcy straganów dotarłem w końcu do Bazyliki Grobu Świętego – najważniejszej świątynii położonej w Dzielnicy Chrześcijańskiej, w domniemanym miejscu męki, ukrzyżowania, złożenia do grobu i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. W środku znajduje się grota, gdzie zlokalizowany jest grób. Świątynia ta jest jednym z najbardziej popularnych miejsc, które przyciąga turystów, a przede wszystkim pielgrzymów i trzeba było chwilę odstać w kolejce, by móc wejść do środka groty, ale w końcu się udało. Tego dnia chciałem jeszcze zaliczyć conajmniej jeden punkt, a mianowicie dotrzeć do ulicy Via Dolorosa, czyli tak naprawdę historycznej Drogi Krzyżowej, którą podążał Jezus przed ukrzyżowaniem. Sporo się musiałem natrudzić, ale ostatecznie udało mi się odnaleźć kilka stacji. Próbując już powoli kierować się w stronę hostelu dotarłem do kolejnej bramy Starego Miasta. Tym razem do Bramu Damasceńskiej. W starożytności wyruszający przez tę bramę podróżni kierowali się ku Damaszkowi, stąd ogólnie przyjęta przez Europejczyków nazwa bramy. Po przekroczeniu jej moim oczom ukazała  się zupełnie inna Jerozolima, niż ta którą widziałem jeszcze chwilę wcześniej – Jerozlima arabska. Na placu przed bramą gromadzą się uliczni arabscy kupcy, nadający temu miejscu niepowtarzalny charakter. Spacer ulicami Jerozolimy był jak opium, który z jednej strony wywołuje poczucie zachwytu i euforii, a z drugiej uzależnia i chciałoby się zwiedzać dalej, ale biorąc pod uwagę, że słońce już powoli zaczynało zachodzić, a ja czułem się coraz bardziej zmęczony (tego dnia łacznie z półmaratonem zrobiłem pieszo 42 kilometry, czyli można powiedzieć, że też miałem swój mały maraton) postanowiłem wrócić już do hostelu. To był naprawdę pracowity i aktywny dzień.

       Wieczór to był ten czas, gdy w końcu mogłem nawiązać bliższe relacje ze współmieszkańcami hostelowego pokoju. Zwykle podczas swoich wyjazdów na nocleg wybieram wieloosobowe pokoje i traktuję ten fakt jako dodatkową wartość, która ubogaca i uatrakcyjnia moje podroże. Bardzo lubię poznawać ludzi innych narodowości, kultur, wyznań, rozmawiać z Nimi o ich krajach, czy o Polsce, dzielić się spostrzeżeniami, opiniami, obalać stereotypy.  W wieczór poprzedzający bieg starałem się odespać bezsenną noc, a mając w świadomości pobudkę o świcie następnego dnia położyłem się bardzo wcześnie, więc nawet nie bardzo miałem okazję poznać się ze wszystkimi. Teraz mogłem to nadrobić. Generalnie przez tych kilka dni mojego popytu w Jerozolimie przez mój pokój przewinęło się naprawdę wielu ludzi, przeróżnych narodowości, z różnych krańców świata. Wśród osób z którymi podczas tego pobytu udało mi się nawiązać jakieś bliższe relacje i z którymi podczas tych kilku wieczorów czas mijał mi na rozmowach na pewno mogę wymienić Franka z Kalifornii, mniej więcej sześćdziesięciolatka, który jak na Amerykanina przystało był chyba najbardziej otwarty i komunikatywny. Ze starszym panem z Brazylii, który jak sam wspomniał “był w Polsce i bardzo lubi Polaków”, kontakt był trochę utrudniony ze względu na słabszą znajomość angielskiego. Za to Daniel chłopak z Węgier już w pierwszym momencie jak tylko dowiedział się skąd jestem przywitał mnie łamaną polszczyzną “Polak, Węgier dwa bratanki…” Był jeszcze Nil, chłopak stąd, który nocował w hostelu tylko dlatego, że był w trakcie zmiany mieszkania, Kolumbijczyk z Włoch, pochodzący z Zakopanego młody chemik Mikołaj, o którym dowiedziałem się, że jest z Polski  dopiero następnego dnia po tym, jak się wprowadził i pochodząca z muzułmańskiej części Rosji – Tatarstanu – dziewczyna o nietypowym jak na Rosjankę imieniu Tansylu. Biorąc pod uwagę mój stosunek do wojny na Ukrainie i jednoznaczne stanowisko odnośnie tego, kogo należy wspierać w tym konflikcie uczciwie muszę przyznać, że w tym przypadku na samym początku nabrałem sporo dystansu biorąc pod uwagę rosyjską agresję i stosunek samych Rosjan do tej wojny. Z czasem jednak mogłem się przekonać, że jest Ona świadomą nieukształtowaną przez propagandę dziewczyną z określonym, dość jasnym i uczciwym punktem widzenia, kto tu jest agresorem i czy ta wojna była w ogóle potrzebna. Podczas tego wyjazdu spędziliśmy w sumie z kilka godzin rozmawiając na temat Rosji, wojny i społeczeństwa rosyjskiego. Wnioski z tej rozmowy niestety nie są  zbyt optymistczne. Tansylu z pewnym smutkiem dała mi do zrozumienia, że raczej nie ma co liczyć na to, że Rosjanie się opamiętają, w pewnym momencie odwrócą się od swojej władzy i zrozumieją gdzie jest prawdziwe dobro, a gdzie zło. Niby człowiek wiedział, ale sie jednak łudził…

      Wybierając się do Jerozolimy wiedziałem, że będę chciał wykorzystać okazję i odwiedzić także położoną tuż obok Palestynę. Najlepszym miejscem do tego ze względu nie tylko na bliskie położenie, ale także dlatego, że dla każdego Katolika to szczególna ziemia jest Betlejem. Bogaty o doświadczenia z wyjazdu do Gibraltaru uznałem, że najbardziej efektywnie będzie wykupić będąc jeszcze w Polsce lokalną jednodniową autokarową wycieczkę z przewodnikiem, która swoim programem obejmowała nie tylko Betlejem, ale także Morze Martwe. Wybrałem się tam w sobotę z samego rana. Już po niespełna godzinie byliśmy po palestyńskiej stronie. Spodziewałem się w sumie sporych środków ostrożności, jakiejś kontroli dokumentów, check pointów. Tymczasem w zasadzie nic takiego nie miało miejsca.

      Pierwszym punktem naszej wycieczki był oczywiście mur bezpieczeństwa oddzielający Autonomię Palestyńską od Izraela. Mur, który stanowi tutaj granicę, jest wielki i robi duże wrażenie. Pokryty jest różnegorodzaju graffiti o charakterze politycznym. Poruszając się już wąskimi uliczkami Betelejem natrafiliśmy na sklep z pamiątkami. Nie był to jednak to zwykły sklep, jakich tutaj wiele. Przyciągnął mój wzrok głównie ze względu na ogromną ilość polskich akcentów. Witryna i wejście przyzdobione były polską flagą, zdjęciami Jana Pawła II,  naszej pary prezydenckiej oraz napisem “Betlejem kocha Polskę” i że “wita nas w Betlejem Roni z rodziną”. Zrobiło mi się naprawdę miło.

      Kolejnym punktem naszej wycieczki była Bazylika Narodzenia Pańskiego zbudowana nad miejscem, gdzie – według tradycji chrześcijańskiej – narodził się Jezus Chrystus. Bazylika jest jednym z najstarszych nieprzerwanie funkcjonujących kościołów na świecie. Pierwotnie według planu wycieczki mieliśmy odwiedzić ją później, ale przewodnik postanowił zmienić program i trzeba przyznać, że było to bardzo słuszne posunięcie, bo po pierwsze udało nam się zobaczyć znaczny fragment porannej Mszy odprawianej w obrządku ormiańskim (w bazylice odbywają się co jakiś czas naprzemiennie Msze w trzech obrządkach: chrześcijańskim, ormiańskim i prawosławnym), a ponadto wczesne dotarcie do świątyni pozwoliło nam skrócić znacznie czas oczekiwania na wejście i zamiast czekać w kolejce kilka godzin udało nam się wejść do środka w niespełna godzinę. Tuż obok mieliśmy okazję zobaczyć jeszcze dziewiętnastowieczny kościół Św. Katarzyny.

      Podążając dalej uliczkami Betlejem dotarliśmy do Mlecznej Groty i wybudowanej nad nią świątyni. To miejsce, w ktorym Święta Rodzina znalazła schronienie podczas ucieczki przed Masakrą Niewinnych. Według Biblii karmiąca Jezusa Maryja upuściła krople mleka, a wówczas grota zmieniła kolor na biały. Obecna światynia została wybudowana w XIX wieku na miejscu dawnej bizantyjskiej z V wieku, z której pozostały jedynie fragmenty mozaikowej podłogi. Ostatnim punktem programu naszej wycieczki do Betlejem było Pole Pasterzy. Jest to miejsce w którym według Biblii Anioł ogłosił pasterzom narodzenie Chrystusa. Dziś można w tym miejscu odnaleźć 2000-letnią grotę skalną i wybudowaną obok świątynię.  Ponieważ w porównaniu do programu wycieczki mieliśmy jeszcze mały zapas czasu nasz przewodnik postanowił zabrać nas pod znane antywojenne grafitti stworzone tutaj przez światowej sławy artystę – Banksy’ego. To jedna z kilku próbek Jego twórczości w Betlejem.

      Druga część naszej wycieczki to Morze Martwe. Jest to najbardziej depresyjne morze na świecie położone na granicy Izraela, Palestyny i Jordanii. Lustro wody sięga -430 metrów. Charakteryzujące się wyjątkowo słoną wodą i szczególnymi właściwościami wykorzystywanymi w kosmetykach. W związku z tak dużym zasoleniem, które sprawia, że człowiek jest w stanie unosić się bez przeszkód na powierczhnii wody w morzu w zasadzie nie ma życia organicznego. Jest ryzyko, że za 20-30 lat Morze Martwe całkowicie zniknie z powodu wysokich temperatur, małych opadów i braku fluktuacji wody. Przez ostatnich 40 lat powierzchnia zmniejszyła się o 30%.  Muszę przyznać, że choć widziałem już w życiu wiele mórz i jeden ocean to jednak Morze Martwe zrobiło na mnie wrażenie. Woda jest naprawdę wyjątkowa i ma wręcz konsystencję i zapach jakiegoś olejku. Dosłownie kilka minut po wyjściu z wody ciało pokrywa biały, słony osad,  skóra robi się po prostu tłusta, a z drugiej strony delikatna. Nad morzem spędzilismy dwie godziny, wystarczy. Do hostelu wróciłem późnym popołudniem, w dobrym momencie, gdyż wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazywały, że niestety prognozy na niedzielę mogą się spełnić i faktycznie przyjdzie deszcz i ochłodzenie. Zaczął wzmagać się wiatr, niebo zaczęły przykrywać ciemne chmury, a coraz częściej zaczynały spadać pojedyncze krople deszczu.

      W  niedzielę rzeczywiście od samego rana pogoda nie rozpieszczała. Po słońcu i cieple poprzedniego dnia nie było już śladu. Było zdecydowanie chłodniej, a i deszcz padał tak, jak przewidywano i tylko momentami słońce wygladało zza chmur. Nie było jednak, aż tak źle, aby siedzieć w hostelu, więc już przed 9 rano wyruszyłem dalej odkrywać Jerozolimę i nadrabiać to, czego nie udało mi się zobaczyć już w piątek. Muszę przyznać, że tym razem czułem się już zdecydowanie pewniej i znając już pewne szlaki poruszałem się po mieście zdecydowanie sprawniej. Najważniejszym punktem tego dnia była oczywiście Kopuła na skale. Muszę przyznać, że światynia jest po prostu przepiękna. Przyciąga zarówno swoim ksztaltem, kolorami jak i rozmiarem. Niestety nie jest dostępna do zwiedzania w środku dla osób innych realigii, niż muzułmańska i raczej nie ma tu odstępstw. Tutaj mogę podzielić się pewną angedotą. Otóż Tansylu w poprzednich dniach także próbowała wejść do środka i początkowo też miała problemy, bo strażnicy nie byli w stanie uwierzyć, że Rosjanka z rosyjskim paszportem, normalnie po europejsku ubrana blondynka, może być muzułmanką. Na koniec kazali jej recytować fragmenty Koranu. Ponieważ coś tam pamiętała z dzieciństwa to w końcu pozwolono Jej wejść. Inne interesujące miejsca, które miałem okazję zobaczyć to położony niedaleko Kopuły Park Archeologiczny Ofel, gdzie znajdują się pozostałości budowli powstałych w czasach sięgających Heroda Wielkiego, miejsce urodzenia i wykuty w skale dom Maryi Dziewicy w podziemiach powstałej na tym miejscu kamiennicy, czy też kolejne stacje Drogi Krzyżowej. Muszę przyznać, że po drodze mijałem ogromną ilość Polaków. O ile w piątek na mieście spotkałem jedynie jedną parę biegaczy z Rzeszowa, jedną parę turystów w pobliżu Ściany Płaczu, a na ulicach słyszało się poza lokalnymi głównie język angielski i rosyjski, o tyle w niedzielę dominował już zdecydowanie język Polski, a najczęściej spotykało się zorganizowane grupy pielgrzymów, głównie ludzi w okolicach sześćdziesiątki.

      Niedługo potem opuściłem Stare Miasto Lwią Bramą i skierowałem się w stronę Góry Oliwnej. Będąc w tamtej okolicy mogłem podziwiać przepiękna panoramę z jednej strony na mury obronne  Starego Miasta, z drugiej na znajdujący sią na Górze Oliwnej najważniejszy i największy cmentarz żydowski sięgający czasów biblijnych. Po drodze minąłem miejsce, które miałem na swojej liście jako punkt obowiązkowy, a które niewiele brakowało abym po prostu przeoczył, bo zaskoczyło mnie swoją skromnością. Kościoł Grobu Najświętszej Maryi Panny, bo o nim mowa kryje w podziemiach jak sama nazwa wskazuje grób Matki Boskiej. Niedługo potem dotarłem do Kościoła Wszystkich Narodów, który upamiętnia miejsce modlitwy Jezusa przed aresztowaniem i położony obok ogród Getsemani. To bowiem w tym ogrodzie miał On przebywać wówczas na czuwaniu modlitewnym razem z Apostołami w wieczór przed pojmaniem. Po hostelu wróciłem po ponad pięciu godzinach wędrówki.

      Na ostatni dzień swojego popytu w Izrealu planowałem przenieść się do Tel Aviwu. Planując swój wyjazd uznałem, że po kilku dniach prawdziwego pielgrzymowania po Ziemii Świetej przyda się jeden dzień odpoczynku spędzony na plażach, tym razem dla odmiany Morza Śródziemnego. Odległość między obydowma miastami to niespełna 60km. Ponieważ na kolejne dni wybierała się tam także Tansylu postanowiliśmy pojechać tam razem  i ten jeden dzień spędzić tam wspólnie. Gdy opuszczaliśmy hostel niestety padało, a prognozy pogody dla Tel Aviwu na ten dzień niestety także nie były zbyt optymistyczne. Pierwsze chwile w nowym mieście były jeszcze słoneczne, natomiast gdy tylko zostawiliśmy rzeczy w hostelu i rozpoczeliśmy odkrywanie miasta rozpętała się spora ulewa. Zaczynałem już powoli tracić nadzieję, że uda nam się tego dnia cokolwiek zobaczyć. Na szczeście pół godziny odczekania wystarczyło i pogoda zmieniła się nie do poznania. Od tej pory dzień był już bardzo słoneczny, ale nadal nie upalny. Idealna pogoda, aby lepiej poznać Tel Aviw. 

      Początek naszej wycieczki po mieście to zlokalizowany tuż obok naszego hostelu Bloomfield Stadium, czyli największy w Izrealu stadion piłkarski, na którym rozgrywa swoje mecze tutejsza reprezentacja – taki można powiedzieć “Narodowy” – ale korzysta też z niego kilka największych lokalnych klubów. Idąc dalej w stronę morza dotarliśmy do dzielnicy Jaffa. To Stare Miasto Tel Aviwu z wąskimi uliczkami, zakamarkami, straganami. To, co warto tam zobaczyć to na pewno Kościół Św. Piotra,  Wieżę zegarową i Stary Port. Widać stąd też piekną panoramę na tutejsze plaże i lazurowe Morze Śródziemne. Idąc dalej dotarliśmy do Neve Tzedek. Położona między wieżowcami i biurowcami dzielnica parterowych domków to założona w 1887 roku pierwsza oficjalna dzielnica żydowska poza Jaffą. Dziś sporo tu galerii, sklepów z fajnym designem i knajpek. Niedługo potem specerowaliśmy już wybrzeżem w stronę plaż, gdzie można było chwilę odpocząć przysiadając na ławce na tutejszej promenadzie. 

      Muszę uczciwie przyznać, że generalnie potwierdziło się to, czego się  spodziewałem jeszcze przed wyjazdem, a mianowicie, że jakoś szczególnie mi to miasto nie przypadnie do gustu. Może dlatego, że w porównaniu do Jerozolimy wypada całkowicie blado. Jerozolima, a zwłaszcza Stare Miasto to cztery dzielnice reprezentujące cztery różne wiary, kultury, tradycje, to miejsca święte, to tysiące lat historii. Tymczasem Tel Aviw powstał 100 lat temu. Nie ma tu tej duszy. To dość brudne i zaniedbane miasto, bez wspaniałej architektury. Jedyne miejsce, w którym czuje się powiew historii i dawnych czasów to Stara Jaffa, która kiedyś była osobnym arabskim miastem, aż do momentu w którym nie wytrzymała wyścigu rozwoju z Tel Aviwem i została przez niego po prostu wchłonięta. Mimo to warto było to miasto odwiedzić, choćby po to, aby zobaczyć kontrast między tymi dwoma największymi metropoliami Izraela i przekonać się jak różne są to dwa światy. 

      Czas powoli wracać do domu. Jeszcze tylko ostatnia noc w hostelu i następnego dnia z samego rana pociag na lotnisko i samolot do Warszawy.  Czy z chęcią zostałbym dłużej? W samej Jerozolimie, czy Palestynie chyba tak, bo to naprawdę miejsca, które można odkrywać tygodniami, a pewnie i miesiącami, a i tak się ich nie pozna do końca. Z drugiej strony czułem już trochę zmęczenie. Przez 5 dni wliczając w to półmaraton pokonałem pieszo 102 km. Wyjazd do Jerozolimy jako Katolik potraktowałem trochę w kategoriach pielgrzymki i taką pielgrzymką ten wyjazd był. W Jerozolimie skupiłem się głównie na miejscach biblijnych, uznanych za Święte i związanych z kultem religijnym (niekoniecznie chrześcijańskim), choć trzeba powiedzieć, że w zasadzie wszystko co najciekawsze jest związane tu z jakąś religią, a w miejscu tym spotykaja sie na jednej ziemii trzy z nich: chrześcijaństwo, judaizm i muzułmanizm. Betelejm wiadomo… miejsce święte dla chrześcijan, też zrobiło na mnie duże wrażenie.  Morze Martwe… fajna ciekawostka i przygoda. Tel Aviw… choć specjalnie mnie nie urzekł również warto było zobaczyć, choćby ze względu na to czego nie ma w Jerozolimie, czyli piękne błękitne morze, plaże i promenadę.

2023.03.17 Jerozolima (Izrael) Półmaraton: JERUSALEM WINNER HALFMARATHON – 1:55:38


Więcej zdjęć z Jerozolimy:


Więcej zdjęć z biegu:


Więcej zdjęć z Betlejem:


Więcej zdjęć znad  Morza Martwego:


Więcej zdjęć z Tel Aviwu:


Biegi BGBB – Rewolucja

      Siedleckie Biegi Górskie Pana Bogdana Bali to jesienno-zimowy cykl, który już od lat odnajduje swoje miejsce w kalendarzu wielu tutejszych biegaczy. Biorąc pod uwagę, że rywalizuje się po leśnych górkach rezerwatu Gołobórz w zazwyczaj niskiej temperaturze i często wysokim śniegu jest to zawsze spore wyzwanie i świetny trening pozwalający przygotować się do wiosennych startów. Z drugiej strony to też wspaniała okazja by w jednym miejscu spotkać wielu przyjaciół. Biorąc pod uwagę formułę zawodów, która opiera się na tym, że na ostateczną klasyfikację składają się nie pojedyncze wyniki, ale cztery najlepsze rezultaty z pięciu zaplanowanych etapów, żeby osiągnąć sukces nie można być jedynie szybkim, ale także, a może przede wszystkim konsekwentnym i systematycznym.

     Moja przygoda z tymi zawodami zaczęła się od drugiej edycji w 2015 roku i od tamtej pory staram się już regularnie uczestniczyć. W roku 2020 z powodu pandemii oczywiście impreza się nie odbyła, ale wróciła rok później. W bieżącej edycji można powiedzieć, że doszło do małej rewolucji, gdyż zmieniła się formuła. Zmiany okazały sie na tyle istotne, że znalazło to odzwierciedlenie nawet w samej nazwie zawodów. Przede wszystkim nie decydują już poszczególne czasy, a punkty zdobywane przez zawodników na mecie w zależności od zajętego miejsca. Nowością było również to, że każdy etap odbywał się na zmienionej trasie o różnym stopniu trudności. To, co niezmienne od początku to miła atmosfera, dobre towarzystwo i świetna aktywna zabawa na łonie natury.

      Zastanawiałem się jak podejść do tych startów. W zeszłym roku miałem dylemat, który wybrać dystans. Z jednej strony wiedziałem, że na 5 kilometrów będzie zdecydowanie mniejsza konkurencja i dużo łatwiej byłoby powalczyć o czołowe miejsca. Z drugiej strony bieganie dystansu 10 kilometrów bardzo by mi pomogło w przygotowaniach do półmaratonu w Wiązownej, na którym to w lutym miałem plany zmierzyć się ze swoją życiówką. Decyzję podjąłem w zasadzie w ostatniej chwili, ale ostatecznie zwyciężył pragmatyzm i wybrałem 10 kilometrów. Skończyło się to w sumie i tak powyżej oczekiwań, bo 4 miejscem w kategorii wiekowej. W tym roku stanąłem przed podobnym dylematem, choć tym razem mojej decyzji nie determinowały już aż tak bardzo wiosenne plany startowe. Uznałem więc, że zaryzkuję i tym razem wybiorę krótszy dystans.

      Mimo, że pierwszy etap odbył się jeszcze w listopadzie to na biegaczy od razu czekały zimowe warunki: niska temperatura i przede wszystkim wysoki śnieg. Było więc wiadomo od samego początku że nie będzie łatwo, zwłaszcza, że szczyt formy, na który pracowałem cały rok też jakby już minął. Nie wiedząc więc do końca na co aktualnie mnie stać, a przede wszystkim nie znajac trasy i poziomu jej trudności biegłem ze sporym zapasem. Ostatecznie do mety dotarłem na czwartym miejscu w klasyfikacji ogólnej i tym samym w kategorii wiekowej. Muszę jednak uczciwie przyznać, że nawet gdybym dał z siebie wszystko to niewiele by to zmieniło, bo rywale byli poza zasięgiem i moimi możliwościami.

      Na drugi etap przyszło nam czekać dwa tygodnie. W połowie grudnia warunki były chyba jeszcze trudniejsze. Bardziej wymagająca miała być też tym razem trasa. Dość długo biegłem na piątym miejscu. Niestety tuż przed końcem pierwszej pętli biegnący tuż przede mna koledzy pomylili trasę, a ja trochę zdezorientowany pobiegłem za nimi. Mogliśmy kontynuować bieg, ale oznaczałoby to, że skróciliśmy sobie dystans. Wróciliśmy się więc uczciwie i kosztowało nas to dodatkowe pół kilometra oraz conajmniej 3 stracone minuty. W takich okolicznościach drugą petlę pobiegłem już bez większej motywacji. Na metę dotarłem na miejscu 8 w klasyfikacji ogólnej i 4 w klasyfikacji wiekowej. W tym momencie mogło wydawać się i takie miałem poczucie, że zaliczona wpadka przekreśliła szanse na dobre miejsce w całym cyklu. No, ale cóż.. za gapiostwo się płaci.

      Paradoksalnie najlepsze warunki do biegania pojawiła się na trzecim etapie w środku stycznia. Pogoda początku roku zdecydowanie płata figla i choć w kalendarzu mamy w zasadzie środek zimy to aura istnie wiosenna. Szczerze powiedziawszy nie przypominam sobie drugiego tak ciepłego stycznia, a gdy do tego dodamy piękne słońce to atmosfera do biegania stawała sie jeszcze przyjemniejsza. Zastanawiałem się na co mnie będzie stać na trzecim etapie. W przerwie świąteczno-sylwestrowej dopadł mnie jakiś wirus i choć wydawało się, że do pełni zdrowia wrociłem już następnego dnia to jednak miałem wrażenie, że skutki tej infekcji są bardziej długotrwałe i mimo, że minęły już dwa tygodnie to nadal czułem się trochę osłabiony. Postanowiłem więc tym razem pobiec dość spokojnie bez większej determinacji. Mimo faktu, że pogoda była idealna i nie bieglem na 100% to jednak trasa stwarzała mi sporo trudności i nie było lekko i przyjemnie. Ostatecznie na metę dobiegłem 6 w klasyfikacji ogólnej i 3 w wiekowej. Osiągniety wynik jest lepszy niż ten na pierwszym etapie o pół minuty, ale gdy weźmiemy pod uwagę, że wówczas biegliśmy w wysokim śniegu to jednak trochę zmienia to perspektywę.

      Wydawało się, że być może wiosennej aurze odbędzie sie również 4 etap. Niestety najpierw przyszło nagłe ochłodzenie, a w noc poprzedzającą bieg spadło kilka centymetrów śniegu, co zdecydowanie utrudniło rywalizację. W niektórych przypadkach nie udało się uniknąć nawet upadków. Ja dodatkowo startowałem mocno osłabiony po przeziębionych zatokach. Cel, jaki przed sobą postawiłem to po prostu ukończyć, zwłaszcza, że 4 ukończony etap gwarantował mi zaliczenie całego cyklu i zapewnienie sobie w zasadzie 4 miejsca w swojej kategorii wiekowej na dystansie 5km. O ile jeszcze pierwsza pętla była dość szybka to jednak na drugiej deficyt sił dał już o sobie znać. Brak presji sprawił, że nie miałem dużej motywacji, by przyspieszać. Mimo to niższa niż we wcześniejszych etapach frekwencja sprawiła, że do mety dobiegłem na dobrych pozycjach 2 w swojej kategorii i 7 w open. Najważniejszą informacją okazał się jednak fakt, że jeden z zawodników, który w pierwszych etapach zajmował czołowe miejsca w naszej kategorii i w zasadzie był poza moim zasięgiem nie pojawił sie na starcie już drugi raz, a co za tym idzie nie miał możliwości ukończenia w sumie wymaganych 4 etapów. W klasyfikacji zawodów przesunie się za mnie, a ja w zasadzie już tego dnia mogłem cieszyć się z conajmniej 3 miejsca w kategorii na koniec cyklu, nawet jeśli nie pojawiłbym się na ostatnim etapie.

      O odpuszczeniu ostatniego etapu oczywiście nie mogło być mowy i stawiłem się na starcie. Po cichu liczyłem, że może finał odbędzie się już w wiosennej aurze. Niestety na prawdziwą wiosnę przyjdzie nam jeszcze chwilkę poczekać. To, co przyniosła nam pogoda tym razem to dość pochmurny i zimny dzień, a uczucie chłodu było potęgowane jeszcze bardziej przez ostry przeszywający wiatr. Specjalnych planów na swój bieg nie miałem. Tak jak wspomniałem, w zasadzie wiedziałem już że będę trzeci w swojej kategorii wiekowej i cokolwiek by się nie wydarzyło, to już nic tego by nie zmieniło. Na wyobraźnię biegaczy działał trochę zapowiadany bardzo długi podobno blisko 800-metrowy podbieg, który biorąc pod uwagę dwie pętle należało pokonać dwa razy  Postanowiłem więc pobiec dość asekuracyjnie. W zasadzie wiekszość dystansu pokonałem wraz z kolegą Irkiem, który akurat realizujac swój plan treningowy na maraton też nie biegł na 100 %.  Na podbiegach było widać wyraźnie kto jest aktualnie w lepszej formie, bo tam ewidentnie traciłem. Odrabiałem za to trochę na zbiegach. Ostatecznie na metę przybiegliśmy razem z całkiem dobrym czasem 24:17. Mimo tego długiego podbiegu, który ostatecznie nie okazał się aż taki straszny jedynie na trzecim etapie udało mi się pobiec kilkanaście sekund szybciej. Dało mi to tym razem miejsce 3 w kategorii i 4 w klasyfikacji ogólnej i tak jak wspominałem wcześniej, trzecie miejsce w kategorii w całym cyklu.  Było to niewtapliwie miłe zwieńczenie kilkumiesięcznych zmagań, zwłaszcza ze po drodze pojawiło się trochę kłopotów zdrowotnych. Cieszy oczywiście przede wszystkim miejsce, bo forma w porównaniu do zeszłego roku jest zdecydowanie słabsza, no ale wynika to głównie z mojego wyboru. Po prostu ten sezon to nie będzie sezon życiówek.

2022.11.26 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap I) – 24:30

2022.12.10 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap II) – 28:15

2023.01.14 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap III) – 24:03

2023.02.04 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI REWOLUCJA (Etap IV) – 25:46

2023.02.04 Siedlce 5km: BIEGI GÓRSKIE BOGDANA BALI  REWOLUCJA (Etap V Finał) – 24:17

Zdjęcia: Janusz Mazurek / Dariusz Sikorski / SportSiedlce.pl

Tam, gdzie rodzą się życiówki

      Są na biegowej mapie miejscowości, które niewątpliwie kojarzą mi się bardzo pozytywnie. Takim miejscem jest napewno Wiązowna. Wydaje się zresztą, że nie jestem w tym odczuciach zupełnie odosobniony, bo po pierwsze zawody organizowane są na najwyższym poziomie, atmosfera jest zawsze świetna, a ponadto szybka trasa sprzyja dobrym wynikom. Nie bez przyczyny mówi się, że do Wiązowny jeździ się po życiówki. Pierwszy raz pobiegłem wiązowski półmaraton w 2020 roku. Wówczas mocno trenowałem pod kątem Półmaratonu w Gdyni, gdzie kilka tygodni później w ramach tych zawodów miały odbyć się otwarte Mistrzostwa Świata, a w których mógł pobiec każdy, nawet zwykły amator, taki jak ja. Udało się przygotować naprawdę wysoką formę i skończyło się wtedy – jak to w Wiązownej… życiówką. Potem przyszła jednak pandemia, do Półmaratonu w Gdyni już nigdy nie doszło, a ja zostałem z tą formą jak Himmilsbach z angielskim. Jedyną pamiątką, która mi wówczas z tego wszystkiego pozostała był ten ówczesny osobisty rekord.

      Mogłem się nim cieszyć dokładnie dwa lata, aż do momentu kiedy to znowu stanąłem na starcie Półmaratonu Wiązowskiego i znowu rekordem życiowym rozpocząłem najlepszy rok biegania w swoim życiu. Radość z tego wspaniałego wyniku, o którym jeszcze kilka miesięcy wcześniej mogłem jedynie marzyć, bo wydawało mi się, że przekracza on już moje jakiekolwiek możliwości została mocno zmącona rozpoczętą trzy dni wcześniej wojną na Ukrainie. Atmosfera tamtych dni była dość ponura i nie sprzyjała klimatowi biegowego święta. Trudno było w takiej sytuacji się w ogóle cieszyć nawet z tak dużego osobistego sukcesu. Myślami byłem głównie na Ukrainie. Cała impreza odbyła się zresztą pod znakiem wsparcia dla tego kraju i nie było łatwo nawet na chwilę zapomnieć o tym, co dzieje się tuż obok za naszą wschodnią granicą.

      W tym roku postanowiłem pobiec w Wiązownie po raz trzeci. Niestety w zasadzie już przed startem było dla mnie jasne, że ta moja świetna pasa związana z tą miejscowością będzie musiała zostać przerwana i tym razem na pewno nie pobiegnę po życiówkę. Przede wszystkim nie jestem w takiej formie jak w zeszłym roku, gdy już od jesieni miałem mocno sprecyzowane cele na cały sezon, ogromną determinację by się z nimi zmierzyć i je po kolei realizować. Do tego sezonu podchodzę zupełnie inaczej. Oczywiście też mam sporo ciekawych planów, ale bardziej niż na biciu własnych rekordów zamierzam skupić się na czerpaniu z biegania radości. Było więc dla mnie jasne, że nie jestem przygotowany na to, by chociażby zbliżyć się do wyniku sprzed roku. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy na kilka dni przed zawodami pojawiły się małe kłopoty zdrowotne. Nienajlepsza dyspozycja, słabe samopoczucie i generalnie mocne osłabienie sprawiły, że w zasadzie do ostatniej chwili zastanawiałem się czy w ogóle powinienem biec. Pytanie, które sobie wówczas stawiałem miało charakter chyba jednak głównie retoryczny. Zdecydowałem się więc na start.

      Do Wiązowny wybrałem się tym razem z klubowymi przyjaciółmi z Yulo Run Team Siedlce: Irkiem, Pawłem i Elizą. Miłe i wesołe towarzystwo w czasie drogi na pewno trochę poprawiło morale, chociaż mimo wszystko i tak nie było ono najwyższe. Ostatniej nocy słabo spałem, czułem się osłabiony i obolały. Sytuacji nie poprawiał fakt, że prognozy pogody zapowiadały chłodny dzień, a w nocy spadło trochę śniegu. Starałem się jednak nie myśleć za dużo o tych problemach i nie wiem czy to kwestia adrenaliny, czy czegoś innego, ale im było bliżej do startu to wydawało mi się, że czuję się trochę lepiej. Gdy byliśmy już na miejscu i jak zwykle na każdym kroku można było spotkać znajomą twarz, zamienić kilka zdań w zasadzie zapomniałem o swojej niedyspozycji i towarzyszących mi kłopotach.

      Bieg zacząłem tempem podobnym do tego w Sevilli. Chciałem sprawdzić jak będzie mi się biegło. Po trzech kilometrach wiedziałem jednak, że raczej będzie ciężko przebiec tak cały dystans i pewnie długo tak nie wytrzymam. Zwolniłem więc trochę. Kolejny zryw ambicji przyszedł koło 6 kilometra, gdy za moimi plecami pojawił się pacemaker na 1:50. Postanowiłem się podłączyć. Przebiegliśmy razem z 5 kilometrów. Analizując dane już po biegu mogę powiedzieć, że ze średnim tempem na półmetku udało mi się zejść poniżej 5 minut na kilometr, czyli pobiegłem ten odcinek zdecydowanie szybciej niż w Sevilli, ale było mi jednak coraz bardziej ciężko. Nie czułem się pewnie zwłaszcza, że to była przecież w zasadzie dopiero połowa dystansu. Postanowiłem więc bezpiecznie i zachowawczo wrócić do swojego rytmu godząc się z tym, że dziś mój wynik będzie powyżej godziny i pięćdziesięciu minut, co ostatnio raczej mi się nie zdarzało. Mimo, że tempo nawet jak na mnie było dość wolne, to jednak nie czułem się dobrze. Pokonanie każdego kilometra przychodziło mi z pewnym trudem. W drugiej połowie dystansu bardzo mocno przeszkadzał też wiejący w twarz wiatr, a przez chwilę zaczął nawet prószyć śnieg. Ostatni kilometr troszkę przyspieszyłem, ale nie czułem jakiejś ogromnej determinacji. Było to chyba bardziej z przyzyczajenia, w myśl zasady, że cokolwiek by się nie działo to na ostatniej długiej prostej warto jednak i tak zebrać siły i dać z siebie coś więcej.

      Na metę wbiegłem z czasem 1:53:44. Trzynaście i pół minuty wolniej niż rok temu… a mimo to naprawdę zmęczony. Trochę mi się przypomniał mój debiut z 2013 roku, gdy swój pierwszy w życiu półmaraton pobiegłem w bardzo zbliżonym czasie. No cóż… Mimo wszystko nie czuję żadnego rozczarowania. Przeciwnie. Cieszę się, że mimo niedyspozycji, złego samopoczucia i nie do końca sprzyjających warunków nie poddałem się, stanąłem na starcie i udało się zaliczyć kolejny już 35 półmaraton, choć jeszcze kilka godzin wcześniej wcale nie było to takie oczywiste. Miałem też okazję spotkać wielu biegowych przyjaciół, w tym takich niewidzianych od conajmniej kilku lat, cieszyć się z nimi ich nowymi życiówkami, których jak zwykle też nie brakowało i generalnie miło spędzić czas. Atmosfera jak co roku była wspaniała i jedyne czego mogę żałować to faktu, że niedyspozycja nie pozwoliła mi tej atmosfery do końca przeżywać. Sezon jest jednak długi i mam nadzieję, że w tym roku jeszcze nie raz będzie okazja by w pełni czerpać radość ze startów. W zasadzie to jestem o tym przekonany.

2023.02.26 Wiązowna Półmaraton:  43 PÓŁMARATON WIĄZOWSKI – 1:53:44

Zdjęcia: Fotomarton / Półmaraton Wiązowski